The Valley of Oblivion
The Soundrops official forum

The Soundrops - Gero 40/40

Lodge - 2016-04-13, 12:20
Temat postu: Gero 40/40
Od wczoraj wypisuję na Fejsie rzeczy o moich muzycznych inspiracjach. Dość dobrze mi idzie, więc może i tu poprzeklejam, bo przecież nie każdy ma/lubi Fejsa
Lodge - 2016-04-13, 12:22

gero 1/40 - The Beatles

Dziękując Krzysztofowi F-ch za pomysł i przepraszając za to, że go niniejszym powielam, chciałbym również przeprowadzić swoje 40/40, czyli czterdziestu wykonawców, którzy inspirowali mnie przez te pierwsze 40 lat.

Moja lista MUSI zaczynać się od Beatlesów; byli ze mną od zawsze (dzięki, Gerard Nowak senior!), ale nie zawsze miałem z nimi po drodze, z jednej strony od strony artystycznej zawsze czułem bijące z jej muzyki prawdziwe Piękno i prawdziwą radość, od strony duchowej bywało różnie - od bałwochwalstwa po posądzenia o to, że Lennon był wręcz opętany... (do dziś jest mi zresztą bardzo nieswojo jak widzę jak "mówi językami" zapowiadając piosenki na koncertach)

Było nie było, ich harmonie przesiąkły mi do krwi.

W wieku 40 lat mam już dość prawdziwy ogląd własnych umiejętności: jestem bardzo przeciętnym gitarzystą, bywam niezłym wokalistą (jak się dobrze wyśpię i niczym nie zamartwiam), dobrze odnajduję się w songwritingu, ale naprawdę dobry jestem tylko w harmoniach wokalnych - to że od jakiegoś czasu (liceum) z łatwością potrafię dołożyć jak sądzę trafne harmonie do każdej melodii pop-rockowej zawdzięczam po pierwsze Bożemu talentowi, po drugie - im

ladies and gentleman, ulubiony trójgłos pod słońcem:
Because

Lodge - 2016-04-13, 12:24

gero 2/40 - The Moody Blues

Długo przeszukując na różnych taśmach Taty czegoś co by od biedy mogło dorównać Beatlesom, w końcu natrafiłem na piosenkę Legend of a Mind. Mimo że głos Raya Thomasa pada daleko od lennonowskiej jabłoni, w tym nagraniu był dziwnie matowy i Johnowi bliski, przez co trafiał w intuicyjnie pożądane u mnie rejestry.

Ale gdy kiedyś w środku wakacji (pewnie między piątą i szóstą klasą) przebrnąłem przez ponury mellotronowy zastój w trzeciej minucie i dosłuchałem tego utworu do końca, otworzyły się gdzieś we mnie (no właśnie gdzie? w duszy? w duchu? w psyche? w przysacce?) jakieś nowe przestrzenie.

Kiedyś Tom zwrócił mi uwagę na to, że jest coś takiego jak "wewnętrzne pejzaże". Tamten utwór - i później znacząca większość materiału z klasycznych siedmiu albumów - bardzo pomógł mi wydobyć i dookreślić mój wewnętrzny krajobraz, który wtedy najlepiej odbijał się w lasach Puszczy Zielonki i świerkach aż po horyzont na Ziemi Kłodzkiej, czyli tam gdzie nie było opresji szkoły i strachu, tylko niekończące się zielenie, długie dni, błogosławiony bezczas, otwarte przestrzenie pól otoczone ścianą drzew i drogi przesiąknięte radosną tajemnicą: co można będzie odkryć za następnym zakrętem i jaki będzie widok za następnym wzgórzem... Oczywiście to wszystko dośpiewałem sobie (zapewne w harmoniach) już dużo później, ale ziarno zostało zasiane właśnie wtedy, gdy z mellotronowego zastoju w trzeciej minucie wyłoniły się narpiew osławione "mellotron bends" a potem dalekie kunsztowne wielogłosy (czyt. kunsztowne wniebogłosy), niby mówiące o jakimś Timothy Leary'm, ale tak naprawdę opowiadające o Królestwie nie z tego świata, które leży tuż za Puszczą Zielonką, Ziemią Kłodzką, Za Bramką i za piekanką w budce.

W swoich najlepszych latach był to dla mnie najlepszy zespół na świecie - bez wyraźnego lidera, skupiony na tym co chce przekazać a nie na samym sobie i WYRAŹNIE niedorastający do tego co jakimś Cudem wygenerował. I dobrze, no bo jakże to mieć Johna Lodge'a za idola, śmiech na sali (ewentualnie śmiech na salami, gdy się je pizzę słuchając Moody Blues, ale jednak nie polecam, bo to prawie nabożeństwo, hłe hłe).

Mimo że w wielu kwestiach jestem chorągiewką na wietrze, moje hm uczucia do TAMTEGO Moody Blues nigdy się nie zmieniły, choć poza klasycznym okresem w dyskografii musiałem przełknąć duuużo żenady.

PS. Zapraszam w ogóle TAM/TU - jak napisał Justin Hayward we wkładce do solowej płyty: "the view from the hill is lonelier still without you..."

Legend of a Mind

Soundrops play Moody Blues

otoKarbalcy - 2016-04-13, 16:33

Chyba wreszcie zacząłem powoli łapać, o co Ci zawsze chodziło z tymi Moody Blues. Zwłaszcza po koncercie w listopadzie - grając i ucząc się tych kilku piosenek, słysząc, jak brzmią, jaką mają siłę. Nie sądziłem, że to powiem, ale nawet dzisiaj ta końcówka Legend to jest dla mnie jeden z najlepszych momentów rocka w ogóle, mega czad!
Stój, Halina! - 2016-04-13, 22:51

Bardzo się cieszę, bo ja niefejsowy, a z przyjemnością poczytam coś więcej!
Lodge - 2016-04-14, 13:14

gero 3/40 - Pink Floyd

Pod koniec podstawówki zostałem fanem dwóch zespołów niemal wyłącznie na bazie poświęconych im cyklów artykułów w śp. Magazynie Muzycznym. Po Doors zostało mi bardzo niewiele, trochę sympatii i kilkanaście piosenek, z kolei z Floyd od pewnego czasu jest mi, z braku lepszego słowa, dziwnie. Niby bardzo dobrze znam całą dyskografię (nie licząc ostatniego "arcydzieła"), a jednak nie potrafię załapać na wmuszane mi przez lata zachwyty z fajansu. Co zrobić, muzyka jest jedynie elementem większej całości i na biednym Rodżerze skupiło się moje obsesyjne dążenie do autonomii w myśleniu. Nie moja wina, że często po prostu nie zachwyca, i tyle.

Wbrew obiegowym opiniom nie jest jednak tak, że z defaulta najbliżej mi zawsze do najbardziej niedocenianych albumów. Są zespoły takie jak The Kinks, przy których moje oceny niemal dokładnie pokrywają się z "ustalonym kanonem". A że ulubioną płytą Floyd bywa "More"? Ku wolności wyswobodził nas Chrystus
smile emoticon

Najważniejszy w Pink Floyd jest dla mnie głos Davida Gilmoura i piosenki w stylu "pastoral" z lat 1969-1972. Utwór A Pillow of Winds, w momencie gdy usłyszałem go z płyty winylowej u mojego przyjaciela Marcin Adlera, który mieszkał piętro niżej, pod czwórką (pokazywał mi że sygnał "Teleskopu" pochodzi z poprzedniej piosenki na płycie i jeszcze powiedział, gdy doleciało do Pillow, że "to jakieś słabe" (hehe), a ja nie miałem odwagi zaoponować) zupełnie niepostrzeżenie stał się dla mnie punktem wyjścia i nigdy niedoścignionym celem w moich poszukiwaniach songwriterskich. To było po prostu "ładne", okazało się, że nie bardzo poukładany emocjonalnie chłopiec chce pokazać w swoich piosenkach ŁAD. Ciekawe.

Słowo "pastoral" tłumaczy się niby jako "sielski" czy nawet "bukoliczny", ale te tłumaczenia odzierają oryginalne określenie (natrafiłem kiedyś na nie w magazynie "Mojo" i od razu się zachwyciłem) z TAJEMNICY. Ewentualnie można by mówić o pastwiskach, ale tylko "zielonych". Ciemnozielnych lasach w sierpniu. Tak jak to wyczuł autor niniejszego slajdszoła:

Cirrus Minor

Lodge - 2016-04-15, 08:53

gero 4/40 - ELO

Zespołu Electric Light Orchestra nigdy nie traktowałem do końca poważnie, chyba dlatego, że nawet w jego najstarszych i najbardziej progresywnych nagraniach zawsze słyszałem trochę nieznośnego lukru, który miał im zapewne zapewnić wygodne miejsce na listach przeboyouth. Od płyty "Discovery" było już bardzo nieznośnie, choć znowu "Secret Messages" przyniosły niespodziewane wysokości... Adam Lorenc bardzo lubił - i nawet dziś, gdy się czasem spotykamy, śpiewamy sobie ELO z jego chłopakami, czad jest nieziemski!

Jak na zespół z drugiej linii, Electric Light Orchestra przyniosła dużo niespodziewanych radości, od utworu Tightrope, od którego się dla mnie wszystko zaczęło (to "when I looked around/looked around!" brzmiało tak beatlesowsko, że zakrzyknęłem: "nareszcie!") przez niesłychanie inspirującą swoją bezkompromisowością płytę debiutancką (choć to Roy Wood sprawił, a więc bardziej The Move niż ELO) aż po Concerto For a Rainy Day, niesamowicie malowniczy zakątek na styku rzeczywistości z ułudą. Jednak najbardziej ELO przysłużyło mi się swoimi harmoniami wokalnymi z albumu "Out of the Blue".

Pewnie chciałbym żeby było u nas bardziej podobnie do Moody Blues czy Beatlesów, ale wygląda na to, że powiedzmy najbardziej flagowe harmonie Soundrops najbardziej przypominają właśnie to co na OotB porobili Jeff i Kelly. Kluczowe jest tutaj właśnie to, że wokalistów tylko dwóch, a piętrowe nakładanie bezbrzeżne. Pewnie, że bym chciał żebyśmy zawsze stali prostym trójgłosem Ger + Mrll + Paf, bo magia rozgrywa się zawsze pomiędzy odmiennymi barwami, ale z powodów praktycznych jest to niemożliwe. Pozostaje zatem błogosławieństwo overdubbingu, czyli "system nakładczy", czyli powolne dogrywanie kolejnych pięter wokalnych, najfajniejsza zabawa na świecie.

W linkowanym utworze (dobrze że jest z winyla, znika cała ta serowatość, no wiecie: "cheesiness" ;) ) wokalne wysokości zaczynają się od drugiego refrenu (2'20), gdzie słychać już mocny czterogłos, ale prawdziwy kunszt panowie pokazują trochę dalej, w nieco banalnej melodycznie przyśpiewce "I'm steppin' out, I'm steppin o-o-ut..", opartej co prawda na dość niezwykłej progresji D-fis-G-g. Co ciekawe, dopiero za drugim razem (błogosławione czasy nieznające procedury kopiuj-wklej), dokładnie w momencie 3'13, któryś z wokalistów zawiesza głos na bardzo dobitnej nonie (niezapomniany wieczór, gdy pieczołowicie odsłuchiwałem najpierw ustawienia w lewym kanale, potem w prawym). Początkowo nie mogłem się z tym w ogóle pogodzić, tak bardzo to było niebeatlesowskie, ale gdy w końcu chwyciło (za-chwyciło), zostało mi w rezerwuarze harmonicznych tricków na zawsze. Yeah yeah, gero nie boi się non, nie boi się non stop, nie boi się non stop, bus goes, she stays, love grows, under my umbreella...

To już może ten link, o który nik nie pytau:
STeppin' Out

Lodge - 2016-04-16, 08:20

Gero 5/40 – The Hollies

Z Hollies polubiłem się bardzo wcześnie, już na etapie szukania substytututu dla Beatlesów, chórki w zakończeniu numeru I’m Alive były dla mnie nieledwie olśniewające. Potem nagrałem sobie kilka ich przebojów na kasetę Stilon. A potem na moment zmietli ich Floydzi.

Jednak podczas wakacji między podstawówką i liceum, czyli latem 1991, natrafiłem na jakąś audycję w poznańskim Radiu S, gdzie nadawano, jak się potem połapałem, obszerne fragmenty płyty „Butterfly”. O rocku ów, kiedy w Radiu S (!) leciały w całości (!!) album-tracks (!!!) Hollies (!!!!). Do tego prowadzący miał niemiecką wersję CD, która z głupia frant zawierała podwojoną piosenkę Elevated Observations, najpierw w wersji z przyspieszoną codą, a potem zaraz bez przyspieszenia. Tak też to sobie nagrałem na kasetę TDK, nie mając pojęcia jaki to rarytas.

Tak się złożyło, że owe Elevated Observations, zupełnie nieznany numer drugorzędnego zespołu z nurtu wesołej szeździesiony, paskudnie zresztą wyprodukowany, znakomicie łączył rozbudowane harmonie wokalne i rozłożone akordy gitary akustycznej wołającej: „pastoral!” do nieba. Nigdy mi się tego nie udało przeprowadzić tak zgrabnie i niezobowiązująco jak tutaj koledzy z Manchesteru. Pomijam już przesłanie utworu , które niechybnie sprowadza się do wzięcia LSD i wejścia na górę, zdrówka życzę, ale te dalekie wokalizy po słowach „ego is dead”, poszatkowane bardzo czujną grą Bobby’ego Elliotta (to był perkusista, jakie miał aksamitne uderzenie w werbel!) zamaskowują wszelkie głupoty w tekście. Czasami twórcom piosenek zadaje się pytanie jaki klasytrzny numer wszechświata chciałbyś był napisać, baby, otóż ja właśnie Elevated Observations i jedną B-side Radiohead. Skromność kominiarza. Pr Państwa, oto link:

Elevated Observations

Na tym jednak historia się nie kończy. Wiadomo jak łatwo popaść w tanie nostalgie, jakie to wtedy były fantastycznościowe czasy gdy wszystko tak bardzo aż obchodziło, że aż listy ulubionych piosenek Hollies się pisało. Teraz też są piękne czasy, gdy na potęgę wydaje się wznowienia płyt i boksy rozszerzone o niepublikowane jeszcze w latach 90-tych kawałki, chyba że na bootlegach, ale umówmy się: o tym, że mógłbym mieć bootlega Hollies po raz pierwszy w życiu pomyślałem sobie tworząc ten wpis. Zatem niedawno wydany przekrojowy box przyniósł wcześniej niepublikowane nagrania z 1968 roku, kiedy kończył się już czas Grahama Nasha w Hollies. Zadziwiające jest to, że targany nieporozumieniami zespół był w stanie nagrać utwór tak wręcz natchniony jak Tomorrow When It Comes. No trochę tu Allan nie wyciąga odważnego refrenu na wysokim A, ale po prawdzie oni zawsze trochę nieczysto śpiewali, nawet jak na liberalne standardy wykonawcze lat 60-tych. No i super, jest w tych niesięgnięciach pełno życia, a barwa trójgłosu Clarke-Nash-Hicks i tak jest dla większości ich kolegów po fachu niedościgniona.

Szkoda tylko, że Allan tak bardzo forsował gardło, że już na początku lat 70-tych jego potężny mosiężny głos (zawsze pewnego rodzaju niedosięgły ideał, jak wspaniale on do końca wyzyskiwał wszystkie ‘–ayyy’ …) zaczynał słabnąć, co słychać już w niezapomnianym The Air That I Breathe, wielka szkoda.

Tomorrow When It Comes

Lodge - 2016-04-17, 11:23

gero 6/40 - Yes

W pierwszej klasie liceum kupiłem sobie kasetę "Fragile", wybrałem ją znowu pod wpływem cyklu w "Magazynie Muzycznym", tym razem autorstwa Tomasza Beksińskiego. Na pierwszy ogień poszedł zatem wielki hit Roundabout, który w ogóle mi się nie spodobał. Wokalista śpiewał w jakimś chorym eunuchowatym rejestrze, brzmienie było duszne, a melodia wydawała mi się błaha. Do dzisiaj numer niespecjalnie poważam, ale wtedy myślałem, że właśnie straciłem z trudem wysupłane na kasetę dziesięć czy dwanaście tysięcy...

Na szczęście nie wyłączyłem kasety nawet przy niespecjalnie porywającej przeróbce utworu Brahmsa, bo już przy We Have Heaven zaczynałem ten zespół rozumieć. Jeszcze musiałem trochę się przyzwyczaić do barwy głosu wokalisty, ale South Side of the Sky i tak mnie już zrównało z ziemią.

Do dziś, choć z pewnymi wątpliwościami, album "Tales From Topographic Oceans" pozostaje dla mnie "najlepszą" płytą wszechczasów, choć przecież tyle na niej nieudanych, śmieciowych minut. Przekonuje mnie jednak cudowna wolność bijąca od tego konceptu (można zagrać sobie wszystko co się chce,a i tak wejdzie na pierwsze miejsce list LP!) , jak również - przy całej tej anarchii - mimo wszystko misterność formy, bo przecież w Oceanie Czwartym pojawiają się odnośniki do Oceanu Pierwszego, i tak dalej. Tak naprawdę kapitalne są dla mnie pierwsze dwa. Pamiętam jak kiedyś Wojciech Mann naśmiewał się w Trójce z fanów, którzy "te nudne przecież suity znają na pamięć" No dobrze, I'm Joey, and I'm disgusting.

Oczywiście nie po drodze (czasami bardzo nie po drodze) jest mi z duchowością Jona Andersona, ale po tych wszystkich latach wciąż budzi we mnie dużo szacunku i wręcz tkliwości, mimo że Rickowi Wakemanowi wyrwało się kiedyś, że gdyby Jon nie był tak bogaty, to zostałby pewnie zamknięty w klinice psychiatrycznej... Ja jednak nie potrafię przejść obojętnie obok utworu, który zaczyna się od słów: "ziemia, na której tu stoję jest święta..." Nie wiem wprawdzie dlaczego pozwolili, żeby płyta "Magnification" brzmiała tak płasko jakbym ją nagrywał na kompie w Audacity, ale album i tak mnie bardzo poruszył, chciałbym być w takiej formie po 60-tce (oł, to już blisko ;) )

Give Love Each Day

Jako główny utwór chcę jednak tu przekleić Heart of the Sunrise. Jak wiadomo, jestem melodykiem i harmoniki kręgarz, więc mało mnie tak naprawdę obchodzi sekcja, byleby werbel brzmiał naturalnie i perkusista nie grał za bardzo "do tyłu"... W tym numerze jednak sekcja jest równie ważna jak natchniona melodia i ognista gitara, znam na pamięć wszystkie przejścia na werblu i gdybym był perkusistą, to bym tylko ten numer grał

Dialog sekcji z melotronem od 0'30 niesamowity. Jeśli ktoś nie lubi kontratenorowego śpiewania, to proszę zostać, wokal wchodzi dopiero od 3'40

Heart of the Sunrise

otoKarbalcy - 2016-04-18, 12:13

Przyjmuję zakłady, że następne będzie Blur. Albo Freddie And the Dreamers. Lub Herman's Hermits. Albo Queen. :mrgreen:
Lodge - 2016-04-18, 13:23

W miarę chronologicznie leci, więc jeszcze nie czas na Blur i na Freddiego (od Dreamers, bo Queen chyba do 40-tki nie wejdzie) Następne będzie istotnie Herman's Hermits, ale ciekawe czy zgadniesz, Paf, co będzie potem. To znaczy dziewiątki pewnie nie, ale dziesiątkę pewnie tak.

Na razie siódemka - The Move

Jakimś cudem Marcin posiadał na winylu holenderską składankę "Fire Brigade" - kiedy się zaprzyjaźniliśmy i zaproponował, że może mi coś ze "swoich" (czyli taty i brata) płyt przegrać na kasetę, jedynym zespołem z wykrzyknikiem na mojej liście był Move, po tym jak nagrałem sobie jeszcze na szpulowca Taty cztery piosenki nadane w Trójce i nie mogłem wręcz się oderwać od Flowers in the Rain... Na składance od Mara było 12 piosenek wyłącznie autorstwa Roya Wooda, od baroque popu do korzenny, sabbathowy hard-rock, cóż za rozrzut stylistyczny!

Pośrodku liceum zaczęła mi opadać euforia związana z zalewem pirackich/niepirackich kaset na rynku - zacząłem raczej zauważać ilu ważnych zespołów nie można na tych kasetach uświadczyć... Na szczęście pewnego dnia pojawił się u nas na Poddaszu nowy narzeczony przyjaciółki moich rodziców: Herbert, który mieszkał w Niemczech i nazbierał ze szejset płyt. Zobaczył moją ścianę obwieszoną Lennonami, Haywardami i Gilmourami i przegadaliśmy o muzyce cały wieczór. Po jakimś czasie znalazłem w skrzynce paczuszkę, a w niej cztery kasety głównie z muzyką Roya Wooda: Move, Wizzard i solo...

Akurat trafiło to na moje wiosenne przebudzenie ze snu w przełomowej dla mnie drugiej klasie, kiedy to mieliśmy nowego, kapitalnego Wychowawcę i jeszcze przerabialiśmy Romantyzm i jeszcze się po raz pierwszy tak zakochałem, że były pewne nadzieje... Wręcz czułem jak rozrasta mi się zarówno mózg, jak i tajemne przestrzenie w klacie. Pierwszym utworem z paczki, który odsłuchałem było I Can Hear the Grass Grow i zdecydowanie mogłem się odnaleźć w tym kpiarsko-mistycznym tekście, bez żadnych zresztą drugich planów narkotycznych, serce wyrywało mi się na wierzch i to był najlepszy narkotyk.

Po wielu latach doceniłem w końcu niewiarygodny talent songwriterski Roya Wooda, który przejawiał się właśnie niesłychaną łatwością pisania urokliwych, nieco dziwacznych, ale też niesłychanie melodyjnych klejnocików, tak na raz-dwa, na pstryknięcie palcami i jeden zamaszysty ruch krótko-pisu... Niepotrzebnie moim zdaniem poszedł potem za głosem ambicji i od drugiej płyty zaczął te swoje trzyminutowe arcydziełka rozdymać do prog-rockowych proporcji. Po co, skoro i tak najlepszy był w melodiach? No nic, przynajmniej na single zostawiał sobie i nam krótsze formy i rzadko zawodził... Być może najlepszym singlem ever jest dla mnie Chinatown, już z okresu schyłkowego, gdy i Roy, i Jeff pochłonięci byli projektem Electric Light Orchestra...

Wtedy jednak, wiosną 1993, najwięcej radości przyniósł mi o dziwo przydługawy cover. Piosenka nazywała się Fields of People i olśniewała mnie od pierwszej sekundy rozbuchanego wstępu na gitary akustyczne i mniej rzucające się w ucho elektryki...To był prawdziwy wybuch radości, świetnie komponujący się z tym co działo się u mnie w środku. Hippiesowski tekst był już wprawdzie przestarzały w momencie wydania płyty "Shazam!", ale te zaklęcia, że "things will have to change" robiły na mnie wielkie wrażenie. No i to: all at once the world begins to love again... U mnie na pewno! No i dobitny głos Carla Wayne'a, czasem podwojony, czasem podbity zespołowymi harmoniami, ale wszystko jakieś takie odlecone, bez ładu i składu w aranżacji, z jakimiś rzucanymi nie wiadomo dla kogo uwagami i śmiechami. Po prostu bardzo dobrze animowana piosenka :)

Pamiętam jak dzwoniłem do Adama i odtwarzałem mu to przez telefon. Co za czasy...

Fields of People

otoKarbalcy - 2016-04-18, 15:20

Lodge napisał/a:
ciekawe czy zgadniesz, Paf, co będzie potem. To znaczy dziewiątki pewnie nie, ale dziesiątkę pewnie tak


Genesis pewnie ta 10? A 9 to Syd Barret? Nie, to za wcześnie. No chyba nie Stones, czy napomknięci już tu Dorsi...? E, nie. To może Simon z Garfunklem.

otoKarbalcy - 2016-04-18, 15:23

Już wiem - dziewiątka to oczyiście Elvis ;)
Lodge - 2016-04-18, 15:52

Simon z Garfunkelem powinni już być, ale teraz nie mam na nich fazy, więc zapomniałem :/ może wrócą przy innej okazji

Genesis jak już to też później...

Dziesiątka to zespół, którego zaczołem słuchać tylko i wyłącznie, bo Aneta lubiła, czyli...?

Witt - 2016-04-18, 16:32

The Cure?
Lodge - 2016-04-18, 16:39

wygrał pan totka

James Totka

otoKarbalcy - 2016-04-18, 20:37

Ło kurde. Nie zgadłbym, nawet o nich nie pomyślałem
Lodge - 2016-04-19, 10:33

gero 8/44 - Herman's Hermits

"Przy Hermansach natrafiamy, kochani, na bardzo prostą trudność...", jakby powiedział pewien BACZNY obserwator. Otóż dzisiaj wszyscy wiedzą, że momentami to takie disco-polo last 60-tych i trudno się z tym nie zgodzić, mając w pamięci usznej takie potworki jak Je suis Anglais, czy Best Song Everest Łamane Przez Best K2 Magnifique mojego Szanownego Szwagra - Oh Mister Porter. Równocześnie jednak spod ich palcy wyleciało dużo dźwięków bardzo pięknych i mógłbym wymienić kilkanaście piosenek - najczęściej smakowicie zaaranżowanych przez niejakiego Johna Paula Jonesa na pokraczny zespół beatowy and kwartet smyczkowy - których nie zamieniłbym na żaden utwór z pierszej płyty... a może lepiej nie...


W każdym razie wszystko co najlepsze w dyskografii Herman's Hermits można znaleźć na wydanym w 1967 roku - tylko w USA czemuś - uroczym albumie "Blaze" spod znaku pop-psychodelii. I ten album został mi zesłany z Niemiec, akurat wtedy, gdy wszystko się tak poukładało, że miałem wrażenie, że już wyżej być nie może.. Gdzieś pośrodku płyty znajduje się numer Don't Go Out Into the Rain, który znałem już z taśm Taty i którego ostatnia zwrotka była ważnym elementem w procesie zszywania się światów dźwiękowych i okołozielonych, najlepiej jakoś ten utwór wypadał mi w głowie na tle lasów za oknem pociągu z Wrocławia do Poznania. Z kolei pierwszy numer Museum to po prostu czysta radość w oparach olejków eterycznych, których czerwiec 1993 mi nie skąpił. A jak to jest zagrane (przez muzyków sesyjnych, wiadomo...), co za przejścia na werblu.... Good job, 'Erman.

Blaze

Lodge - 2016-04-20, 12:23

gero 9/40 - Drzewko Tull

Tym razem kupując pierwszą kasetę nie znałem ani jednej nuty granej przez zespół, tylko wkładkę z najnowszego wtedy "Tylko Rocka". A tak naprawdę do szalonej inwestycji zakupu dwóch kaset w ciemno przekonała mnie gościnna wypowiedź jednego z polskich muzyków, który stwierdził, że wyobraża sobie że muzycy zespołu Jethro Tull "...śpią po lasach przykryci dębowymi liśćmi... bo to są krasnoludy!" Piętnaście lat później - na autostradzie ze Szkocji do Anglii zresztą - miałem się dowiedzieć, że te słowa wypowiedział Tom Budzyński, z którym miałem jeszcze później zaszczyt wystąpić. Ale wtedy, pod koniec drugiej klasy liceum, nie słuchałem żadnej polskiej muzyki - jeśli już to na swój ulubiony polski numer wybrałbym zapewne "Czekam na twój przyjazd", zaaranżowany zresztą pod dużym wpływem Jethro.

Padło na "Songs From the Wood" i "Minstrela", okładka tej pierwszej płyty do dziś pozostaje jedną z moich ulubionych. Początek tytułowego numeru mnie wręcz olśnił, zwłaszcza passus o "love from the fields", ale potem nie bardzo moglem się odnaleźć w tych syntezatorowych pojedynkach... Tak zresztą miało być już zawsze, prawie każda płyta Jethro Tull zawiera elementy mnie wprost urzekające, ale też pełno niby zawrotnych, a tak naprawdę mętnych wstawek instrumentalnych, w których czuję się nieprzyjemnie zagubiony. Traf chciał, że "Songs from the Wood" miał się stać soundtrackiem do nieprzyjemnych wydarzeń nad Jeziorem Wilcze, co też nie poprawiało sytuacji, choć te słodkie momenty bardzo mnie inspirowały i nawet wyrobiłem sobie zaśpiew a la Ian Anderson - bardzo w sumie niebezpieczne, jeśli weźmiemy pod uwagę to jak skończył jego głos. Czy to tylko pokłosie śpiewania gardłem, czy rock'n'rollowego stylu życia (pod który notabene Anderson nie do końca się podczepiał). Ian stoi w jednej linii z Allanem Clarkiem z Hollies i Gallagherem z Oasis - kiedyś mosiężne, no właśnie: gardłowe, głosy teraz zawisły na haczyku jak zużyte trampki piłkarza kończącego karierę. Wielka szkoda.

Jedyny album Drzewko Tull, który łykam (niemal) w całości to "Benefit", trzecia poznana przeze mnie płyta zespołu, która dał mi dużo ukojenia tej ciężkiej jesieni po ciężkim lecie 1993. Zwłaszcza bardzo moodybluesowy numer Inside, z kapitalnym tekstem (w tej słynnej wkładce z TR inny muzyk stwierdził, że teksty Andersona są najbardziej inteligentne w angielskim rocku, coś w tym jest) i dziwnie kanciatym fletem, nie tak wirtuozerskim jak zazwyczaj, ale bardziej pastelowym, rozwieszającym pejzaże na ścianie pokoju (ducha).

Inside

Lodge - 2016-04-21, 11:26

gero 10/40 - The Cure

Z kolei zespołu The Cure zaczęłem słuchać tylko dlatego, że był to ulubiony zespół mojej love i nieudolnie główkowałem w te mniej więcej pędy: nauczę się grać jakiś ich numer na gitarze i tak ją że tak powiem odzyskam. Do prywatnej mitologii przeszły wahania czy kupić sobie tę kasetę "Boys Don't Cry" czy nie - A CO JEŚLY TAM NIE MA HARMONII WOKALNYCH? Salonomowe rozwiązanie: poszedłem do Empiku i zajrzałem do jakiejś biografii Cure, uff, jest drugi mikrofon na scenie! (Bardzo zresztą się na nim zawiodłem, na całej płycie niemrawe dwugłosy pojawiły się może w trzech numerach na zasadzie przygodnego koloryzowania poszczególnych linijek..)

Pierwsze wrażenie było bardzo srogie - jakie to brzydkie! Chropawe gitary, brak jakichkolwiek ornamentów, wyzywająco niechlujna dykcja wokalisty... Najgorszy był ten numer "no [wszystko] - no people", z którego bardzo szydziliśmy z Pawłem i nawet zrobiliśmy "barokowy" cover... Na szczęście byłem już wtedy na profilu humanistycznym i mogłem sobie jednak dopowiedzieć: "taka po prostu kochani poetyka jakby..." Przetrwałem kilka odsłuchów i nagle poczułem, że te trzepakowe inkantacje zaczynają mnie niesamowicie wciągać, trochę otwierając mnie na to czym do tej pory gardziłem: codzienność - szare podwórka, boisko na Odzieżówie, poobdzierane z tynków budynki na Starym Mieście, stal na niebie, rzeczywistość... "Winter... the water colours... shades of grey...", otóż to.

W tamtym czasie tak bardzo nie mogłem sobie z sobą poradzić, że zacząłem prawie codziennie chodzić wieczorem na msze, tłumacząc sobie, że to wcale nie dlatego, że wracając do domu mogę nieskrycie przejść pod jej oknami... W tym samym czasie w szkole gardłowo odkrywaliśmy z Triangelsami estetykę absurdu pod nazwą Suchar i z pasją budowaliśmy jego teoretyczne założenia, przy okazji zdobywając coraz większy rozgłos w szkole, o co nie było trudno z takimi dużymi ego ;) no i przyznajmy z takimi fajnymi trójgłosami, których The Cure powinno się od nas uczyć na tajnych kompletach w galeryjce LOMM. Na szczęście ten rozdźwięk między walczącym Sucharem a cichymi Eucharystiami bardziej mnie bawił niż frapował, a po prawdzie nawet nie zauważyłem że "coś jest nie tak", zresztą wszystko było tak naprawdę "tak", tylko na zrozumienie tego potrzebowałem wielu lat.

Naturalną koleją rzeczy kupiłem sobie kilka kolejnych kaset Cure i jeszcze trudniej było mi przez nie przejść, zwłaszcza że syntezatory zawsze kojarzyły mi się z plastikiem a już osiemdziesionowy werbel automatycznie zabiera jakiejkolwiek piosence dwie gwiazdki. Na dłużej została ze mną - obok debiutanckiej - w zasadzie tylko płyta "Seventeen Seconds" i tego Robertowi Smithowi nigdy nie zapomnę, ta muzyka nie była jakoś wielce obłędna, ale działała po prostu jak tabletka przeciwbólowa. Odhumanizowane aranżacje mroziły nastoletnie rozpacze i można było biec po następne śmiechy, jak to zostało napisane w jakimś suchym dramacie: "młody gitarzysta Trianglesów ucieka przed młodzieńczymi rozczarowaniami w związek z czym." :)

W At Night dwugłosy dochodzą niemal do dziesięciu procent śpiewania!

At Night

geming - 2016-04-21, 21:15

Ale petarda te wpisy :)
Lodge - 2016-04-22, 09:48

wielkie dzięki, Maczku!

gero 11/40 - Justin Hayward & John Lodge

Tuż przed zmianą prawa autorskiego, w lutym 1994, zdążyłem się jeszcze załapać na postkomunistyczne kuriozum pod nazwą PRZEGRYWALNIA PŁYT. W punkcie na Taczaka znalazłem i solowe albumy Haywarda i Lodge'a, na które nie miałem co liczyć, że zostaną wydane na hehe oficjalnych kasetach, no i - szczęśliwy traf - także na ich wspólne dzieło, które od pierwszych dźwięków gitary akustycznej Justina co tu dużo mówić powaliło mnie.

Niby to było to samo co w Moody Blues, ale jednak nie. I na pewno nie chodzi o to, że nareszcie Hayward miał zespół z prawdziwym perkusistą, ani przejmujące partie oboju w This Morning, ani nawet o to, że partie mellotronu zostały zastąpione prawdziwym kwartetem smyczkowym. Muzyka Moody Blues pozostała najlepszą na świecie, ale tutaj poczynania rozciągnięte zostały w kierunku wręcz namacalnej Nadziei, która porwała mnie w taki wir, że na długą chwilę wydawało się, że sytuacja się zmieni i rzeczywiście było o włos.

Muzyka jednak nie ma takiej mocy i chwała jej za to. Ale już samo to, że jeden z dwóch najmniej porywających okresów w roku, bure przedwiośnie, nagle nasycił się wyrazistymi, tłustymi kolorami i że wróciły prawdziwe a nie wysilone radości, sprawia że do dziś nie przechodzę obok tej płyty obojętnie. Nawet gdy sam muszę przyznać, że bywa przeładowana aranżacyjnie i, no... czasem zbyt przesympatyczna, pozostaje tą jedną płytą, która dała mi w życiu najwięcej dobra.

I dopiero od tamtego czasu Justin Hayward - oprócz tego, że był ulubionym wokalistą (i nadal jest, mimo że dzisiaj słyszę, że technikę ma niezbyt, co z tego) - stał się moim ulubionym SONGWRITEREM. Tak jakoś od środka, no bo te jego piosenki nie są ani jakoś wielce oryginalne, ani olśniewające, a wszystkie jego solowe płyty są tak nierówne, że błogosławiony jest guzik "skip". A jednak gdy wysyłałem różnym dziewczynom kasety z moimi autorskimi już nagraniami, po latach zauważyłem, że jakoś tak wyszło, że zawsze musiał być tam dołożony (dołomęża?) jakiś jego numer solowy. Jakoś pokrętnie trafia w moją duszę.

This Morning

Lodge - 2016-04-23, 10:29

gero 12/40 - genesis

"Can you tell me where my country lies...?" - to były pierwsze słowa na mojej pierwszej kasecie Genesis i trzeba przyznać, że ten zespół miał niebywałe szczęście do niesamowitych początków płyt - bo przecież jest jeszcze mellotron w Watcher of the Skies, świetliste półtony w Dance On a Volcano, "looking for someone"...

W długiej karierze Genesis można łatwo wydzielić co najmniej sześć różnych etapów, z których tylko dwa ostatnie nie są dla mnie ekscytujące (jakoś z Rayem Wilsonem, mimo prób z obu stron (bo raz przechodził moją ulicą, hehe) ostatecznie nie zaklikało...) W sumie najwięcej sentymentu mam do wszem i wobec pogardzanego pierwszego etapu, czyli nagrań ze szkoły średniej, z Anthonym Phillipsem jako de facto liderem. Gdy byliśmy w Marii Magdalenie, nasz poziom techniczny niemal dorównywał umiejętnościom kolegów z Charterhouse i do dziś do płyty "From Genesis To The Revelation" wracam z wielkim bananem na mordzie, bo to są przepiękne piosenki (co z tego, że zbyt lekkie na tagzwany prog) wykonane z nieziemskim zapałem, który zdarza się tylko na debiutewnych płytach.

Najwięcej ognia dolała do mnie jednak płyta Wind and Wuthering, której poznanie zbiegło się u mnie z moimi pierwszymi Roratami u Dominikanów, można powiedzieć, że przez cały grudzień 1995 miałem wielki górek estetyczno-liturgiczny, za który przyszło mi później - jak łatwo przewidzieć - srogo zapłacić, ale i tak było warto. W najlepszych momentach płyty W&W słyszęto co na Topograficznych Oceanach - wolność artystycznego wyboru, nikt nie wie co zdarzy się za następnym zakręt(as)em melodii, ale cokolwiek się stanie, na pewno będzie to zgodne z nadrzędną myślą całej płyty. Jedno jednak różni dzieło genesis od dzieła Yes - przebrzydły rok wydania. To już jest rok 1977 i cała płaszczyzna soniczna nie wiedzieć czemu przeniosła się nieco w górę, ku świstającym plastikowym treblom syntezatorowym. Peterze Gabrielu, czemuś nie odszedł rok wcześniej, jak zamierzałeś, wtedy wydanie W&W zmieściłoby się jeszcze w roku 1976 i nikt nie pomyślałby o zdjęciu ciemnego płaszcza częstotliwości...

Muszę jeszcze wspomnieć o czwartym okresie w działalności Genesis, czyli "zostało ich tylko trzech, ale jeszcze nie zaczęli grać czystego popu (tak, wiem że wysmakowanego...)" Nie wiem który to zawetował wejście piosenki Evidence of Autumn na płytę "Duke", zdaje się że to sam Naczelny Banks stwierdził, że numer brzmi zbyt archaicznie. I dobrze mu tak! Tylko że przez swój status strony B i kawałka, który jest tylko na niektórych wersjach płyty "Three Sides Live", utalentowane palce klawiszowca nie zaznały tym razem zasłużenogo blasku reflektorów. Na szczęście niektórzy z nas (popaczył zdumiewająco w lustro) nie dowierzajo yoko-kanonom i układają sobie a muzom listy alternatywne, na których Evidence of Autumn jest od razu po Dancing with the Moonlit Knight (o, a jednak lubi tego Gabriela!)

Evidence of Autumn

Witt - 2016-04-23, 23:00

Ciekawe kiedy będzie Chumbawamba? :)
Crazy - 2016-04-24, 11:50

Nie przeczytałem wszystkich dokładnie, dokładniej zaś te ostatnie (ale też zespoły więcej mi tu mówiły). Trzy luźne komentarze:

1.
Lodge napisał/a:
Queen chyba do 40-tki nie wejdzie

Lodge napisał/a:
9/40 - Drzewko Tull

Zabawne, nigdy bym nie wpadł na to, że możesz mieć Jethro wyżej od Queen. Pomyślałbym, że oba zespoły trafiają do Ciebie bardzo-miejscami i nie-bardzo-całościowo, ale obstawiłbym, że jednak wolisz Queen. Z Tobą to nigdy nic nie wiadomo ;)

2.
Lodge napisał/a:
prawie każda płyta Jethro Tull zawiera ... (...) Jedyny album Drzewko Tull, który łykam (niemal) w całości to "Benefit"

Na Benefit otworzyłeś mi oczy i wdzięczny jestem za to (nawet wczoraj przesłuchałem dwa razy z rzędu, rozumisz to?!). Ale w sumie nie wiem, co nie pasującego Ci zawiera taki Stand Up?

3. pierwsze wrażenia z The Cure miałeś widzę podobne do moich, tylko u mnie nigdy nie stało się to moją estetyką, choć wiele rzeczy bardzo polubiłem.
za to:
Lodge napisał/a:
Odhumanizowane aranżacje mroziły nastoletnie rozpacze

jest pięknym paradoksem! U mnie też nie działa to w tę stronę i chyba dlatego nigdy nie pokochałem zimnych fal (na nastoletnie rozpacze wolałbym se puścić Hello Lionela Richie :mrgreen: ), ale bardzo mi się podoba takie ujęcie sprawy!

4. Genesis zaczęło się od Land of confusion!

Lodge - 2016-04-24, 11:58

dzięki za komentarze :)

to, że jeden wykonawca wejdzie do 40-tki, a inny nie, nie oznacza że ten pierwszy jest wyżej... założenie było takie, żeby bardziej pokazać listę inspiracji, niż listę Top40. O ile wybrałbym Jethro nad Queen, to jednak na pewno byłoby u mnie Queen nad Turnauem, który zapewne zaraz się znajdzie w 40/40 - po prostu Queen mnie nigdy bezpośrednio nie zainspirował, a może jeszcze inaczej - w odróżnieniu od Turnaua, poznałem Queen w takim momencie rozwoju estetologicznego, że zniknął w gąszczu Muwów i Yesów i nie za bardzo mam co o nich pisać osobistego

jeśli chodzi o Stand Up, to wyraźnie różni go od Benefitu mniejsza dbałość o melodie i ornamenta

teraz napiszę od razu za Ciebie odpowiedź:
PLWAM NA WASZE ORNAMENTA!!!

Witt - 2016-04-24, 12:13

Lodge napisał/a:
teraz napiszę od razu za Ciebie odpowiedź:
PLWAM NA WASZE ORNAMENTA!!!


Chętnie poczytałbym Waszego wspólnego bloga typu call and response!

Crazy - 2016-04-24, 12:18

ale po co od razu wspólnego? Ger doskonale radzi sobie sam z kolami i reponsami :D

(co napisawszy, opanował mnie apetyt na kola, najlepiej cherry)

Lodge - 2016-04-24, 13:27

gero 13/40 - Skaldowie

Na Skaldów załapałem się przez co tu dużo ukrywać Prześliczną Wiolonczelistkę... Kupiłem sobie pierwszą z brzegu składankę, żeby móc w skrytości przed domownikami i kolegami z zespołu rozniecać przy tej piosence niewczesne marzenia... Pech chciał, że te greatest hits okazały się jakimiś pokracznymi brzmieniowo re-recordingami z lat 90-tych, prawie że zraziłem się po tym do zespołu na amen...

I wtedy, wiosną 1996, w jakiś niedzielny wieczór natrafiłem w Trójce na audycję prowadzoną przez Grzegorza Wassowskiego. Było to podsumowanie głosowania słuchaczy na najlepszą piosenkę Skaldów i gdy włączyłem radio, akurat leciał numer Między nami morze, który zdecydowanie przymusił mnie bym dobrze nadstawił ucho. Ucieszyłem się, że to dopiero środek audycji i jesteśmy w środku drugiej dziesiątki, bo leciały takie kolosy, że już przy następnym numerze włączyłem nagrywanie. No, niektóre rzeczy mi się mniej podobały, ale to, że miałem zamiar NAPRAWDĘ słuchać jakiejś polskiej muzyki zakrawał u mnie na cud. Doszło do zapowiedzi prze pierwszym miejscem i pomyślałem sobie smutno: "aaa, na pewno wygra Wiosna". Nacisnąłem jednak RECORD i prawie uszy wyszły mi na wierzch, bo zamiast spodziewanego riffu a la Day Tripper, usłyszałem niesamowicie kojące, "stojące w powietrzu" dźwięki fortepianu, a potem zwrotkę z niesamowicie świeżą progresją akordową (jak to ktoś powiedział: "ten bemol jest fenomenalny...") i niesamowicie misterny pod względem harmonii wokalnych refren. Okazało się, że był to wprawdzie rzeczywiście Top30 Skaldów, ale obejmujący TYLKO lata sześćdziesiąte.

Tak poznałem utwór "Cała jesteś w skowronkach" i to w wersji radiowej, którą - być może na "prawie pierwszego przesłuchania" - wolę o wiele bardziej od w moim mniemaniu przeprodukowanej wersji studyjnej. Rozumiem, że chórek śpiewa "tłiii...", jak ptaky, ale wolę zwykłe "aaa..." z wersji radiowej, w której też smyczki są tak wciśnięte w tło, że słychać w sumie samą - nomen omen - wiolonczelę, harmonie nie są sztucznie podwojone i cały numer oddycha przestrzeniami pól, a w wersji studyjnej orkiestra wali mi się na głowę... Te wczesne odsłuchy dodały mi niesamowitej otuchy, gdy wiadomo było że nie ma co liczyć, ale co ważniejsze okazało się, że polskie piosenki mogą rozszerzyć wewnętrzne pejzaże o barwy dla anglosasów niedostępne. Choć od razu muszę dodać, że większość tekstów wciąż raziła mnie sztucznością środków piosenkopoetyckich...

Od razu kupiłem sobie jakieś prawdziwe "Greatest Hits" z epoki i tam wręcz powalił mnie numer Na wszystkich dworcach świata, który sprawił, że ja - człowiek absolutnie niewizyjny - zacząłem wyobrażać sobie niesamowicie otwarte przestrzenie, które obwarowane są mgliście drzewami, które "jak obłoki stoją białe jak śnieg", a wszędzie pobłyskują dalekie linie trakcyjne i niekończące się tory. Na "udającą stukot kół" sekcję nie zwróciłem wtedy uwagi, ale na falsetowe harmonie już bardzo tak. No i to niepokojące ostinato gitary (jak przeczytałem ostatnio we wkładce, grane przez Jacka Zielińskiego, szok)...

Potem była kaseta "Ballady", a na niej znalazłem numer, który powalił mnie jeszcze bardziej. Do dziś, od pierwszych dźwięków sfuzzowanych skrzypiec elektrycznych (czy one nie są czasami przepuszczone przez głośniki Leslie?), przez masywne hammondy, oszczędną, ale bardzo trafną melodię, po wręcz niesamowitą grę perkusisty, wszystko mnie tu porywa. Ciekawa jest w tym kontekście sprawa chemii między muzykami, określana przez zachodnią literaturę słowem "camaraderie" (w przypadku Skaldów polskie "braterstwo" może być mylące), urzeka mnie, że w tym numerze napisanym i zaśpiewanym przez basistę Konrada Ratyńskiego, bracia Zielińscy przycupnęli na drugim planie w zaszczytnej ale ukrytej roli akompaniatorów - ich masywne chórki (chóry!) pod koniec utworu są niesamowite!

Do dzisiaj - m.in. dzięki prześwietnym wydawnictwom Kameleon Records - wciąż odkrywam nowe karty w historii zespołu - urzekające dwugłowy w środkowej części Malowanego dymu, zawrotne żonglowanie rockowymi podgatunkami w Juhas zmarł, urzekające klimaty moodybluesowe w utworze Coraz większe oczekiwanie, albo pastoralne poblaski w Wolne są kwiaty na łące. Ale jednak przeklejam - z wrzuty pl., ale obciach, proszę przesłuchać i pobiec po płytę- numer Ratyńskiego, który zresztą może być podręcznikowym przykładem tego co może zdziałać znający się na swoim fachu producent i realizator. Ta obłędna dla mnie wersja pochodzi z sesji w NRD,a na oryginalnej wersji płyty "stworzenia świata część druga" niby ta sama aranżacja i te same wstawki, ale nic się nie klei, bębny jak pudełka, wokal wywalony do przodu jak na akademii, wstyd...

Miłość przez wieki się nie zmienia

Lodge - 2016-04-25, 13:49

gero 14/40 - Grzegorz Turnau

Usłyszałem o nim w liceum, niektóre dziewczyny z klasy się nim zachwycały i Adam Lorenc dostał zadanie opracowania jakichś jego utworów. Dał mi do posłuchania fragment na słuchawkach - akurat wybrzmiały słowa "proporzec pamięci" i jakaś niemal progresywna zagrywka fortepianu. Nie był to jeszcze dobry czas na niego, ale pokiwałem głową z uznaniem. Tym bardziej, że w tym czasie ukazał się w naszej gazetce "Stańczyk" wywiad z nim by Ewa Gostkowska​, w którym pokazał się z bardzo bezpretensjonalnej strony ("Ulubiona własna piosenka?" "Zawsze ta ostatnia..." No jasne!)

Na drugim roku studiów, gdy trwała moja ultra faza odrzucenia wszelkiej muzyki rockowej, nadszedł dobry czas na Grzegorza Turnaua, lubiła go taka dziewczyna, o którą się wtedy starałem, więc buch!, kupiłem sobie pierwsze dwie kasety i jeszcze pożyczyłem trzecią (wtedy to była cała jego dyskografia, właśnie miał wydać płytę "Tutaj jestem", która jak moi znajomi dłudzy i szerocy - nikomu jakoś nie podeszła, hehe ) Niektóre numery bardzo mi się podobały, na inne bardzo się zżymałem, ale generalnie bardzo podobało mi się jego lawirowanie między klimatami "piwnicznymi" a bezwstydnie popowymi, gdy tylko za bardzo zbliżył się do któregoś z tych dwóch brzegów, momentalnie traciłem zainteresowanie. (Jego beatlesowskie sympatie odkryłem zanim usłyszałem na koncercie jego polską przeróbkę Jealous Guy - prawie tak fajną jak nasza - zdradził się bardzo kunsztownym kupletem własnego autorstwa, który do dziś jest moim ulubionym nawiązaniem do Beatlesów w piosence: "bo przecież każdy ma swój kawałek NOCY/PO CIĘŻKIM DNIU, zamyka wreszcie oczy") Bardzo podobała mi się za to ewolucja brzmieniowa na jego płytach - gitara akustyczna na debiucie brzmiała straszliwie już dla moich studenckich uszu, ale im dalej w lazł, tym więcej było subtelnych zabaw efektami stereo, drugich i trzecich planów...

Z kolei miałem z Turnauem jeden problem że tak powiem ultymatywny: zupełnie nie odnajdywałem siebie w tekstach. Wiadomo, niektóre były bardzo kunsztowne, inne raziły pretensjonalnością (tu sobie radziłem dorzucając do linijki "implikacje i przenikanie..." własny dośpiew: ".. w banie"), ale te wszystkie światy "na rybiookich wsparte kołach" były mi absolutnie obce. A potem wyszła płyta "Ultima" i wydawało się, że już się zupełnie rozjechaliśmy.

I wtedy ukazał się album "Nawet", który nie wiedzieć czemu bardzo mi przypadł, nie w całości, ale w przeważającej części. Nie, wiedzieć czemu: tym razem bardzo dobrze zrozumiałem o czym jest mowa. Mimo że w 2002 roku miałem dopiero 26 lat, jakoś przejąłem się konceptem bycia "na połowie czasu", a cóż dopiero u progu czterdziestki. "Jaki sens tego co dotąd się stało? Jaki sens tego co dotąd się stało?" Nie od razu ten numer do mnie trafił, z początku wydawało mi się, że piosenka nie uniosła ciężaru tekstu i wolałem czarowność numeru Różo wiatrów, różo losu, niesamowite przestrzenie w Szukaj przygody (to chciałem przekleić, ale na jutubie jest jakaś niemrawa wersja) czy rubaszny sensualizm numeru Sancho (jakie tam są partie wokalne (!) - "za życia piję... za zdrowie życia..."). Ale w końcu się przetarło... "W życia wędrówce na połowie czasu/przede mną światłość i we mnie światło" - podoba mi się, że do tych słów album "Nawet" wcale nie dochodzi prostą egzaltowaną ścieżką, tylko niezbyt chlubnymi zawirowaniami ("straciwszy z oczu szlak niemylnej drogi..."), no niestety...

Na połowie czasu

Witt - 2016-04-25, 15:17

Nie dość, że Ultima, Motorek to jeszcze ten Dante :) .
Lodge - 2016-04-25, 15:43

przesuchaeś link? (łink)
Witt - 2016-04-25, 16:13

Włączyłem, ale to jednak nie jest moja chromatyka emocjonalna :) .
otoKarbalcy - 2016-04-25, 16:42

Uważam, że trzas na Armię, Tyma oras Blur, uważam.
Lodge - 2016-04-26, 09:43

zgadza się! :)

gero 14/40 - ArMia

Ta sama dziewczyna, która słuchała Turnaua, była związana z Dominikanami, więc znajomy rodziców przyniósł bilety na koncert zespołu Deus Meus w Zamku, od razu je capnąłem i wykrzyknęłem "chcesz, Zenon, chodzić?" (na koncert Deus Meus oczywiście). Na bilecie wyszczególnieni byli rożni znamienici goście, ale z nich wszystkich kojarzyłem tylko Mieczysława Szcześniaka, z piosenki o japku które spada na głowę, czip czip czip czip i dejl, no i z jakiegoś przedstawienia teatru Wierzbak, w którym ów grał gościnną rolę, i które nasza klasa w liceum strasznie zakrzyczała na spotkaniu z twórcami.

Ale teraz był trzeci rok studiów i trwało dość poważne rozbicie dzielnicowe w mojej duszy, z którego ów koncert Deus Meus, z którym wiązałem jedynie nadzieje predmatrymonialne, skorzystał w sposób, który do dziś nie mieści mi się w głowie. Zaczęło się od jakiegoś utworu opartego na powtarzanym w kółko zaśpiewie "błogosławcie Pana", któremu towarzyszyły pojemne slajdy przedstawiające piękno okoliczności przyrody. Śpiewał dość przystojny gość w białej czapce we wzorki, no już tak głupi nie byłem i skojarzyłem, że to musi być ten Budzyński z Armii, choć wtedy nie znałem ani jednej armijnej nuty. Koncert się toczył i raz nawet powiedzieli, żeby chwycić się za "ręce z sąsiadem", a ja nawet nie zauważyłem ani nawet nie zauwaumarłem, że jest to dobry moment by przekazać jej (miała pseudonim jak tytuł jednej piosenki z trzeciej płyty Grzegorza Turnaua) jakieś podprogowe pink-fluidy millości, tak byłem zaaferowany tym co się dzie-yeah na scenie. W kulminacyjnym momencie Tom Budzyński wziął do ręki czerwonego fendera i zaintonował "jedyny Pan, prawdziwy Bóg...", co zrobiło na mnie już takie wrażenie, że od razu w poniedziałek (koncert był w sobotę) poszedłem sobie kupić pierwszą płytę 2TM2,3 (którą już Paweł miał i bardzo zachwalał, ale trafił na nią z rozgałęzienia Zeppelin - Nirvana - Houk, więc nie myślałem, że to dla mnie),a potem kasety "Legenda" i "Duch", a jeszcze jedna koleżanka z grupy na studiach wręczyła mi kasety "Exodus" ze słowami: "ja już nie będę tego słuchać", gdyż przerzuciła się na muzykę czarną (acz jednak pojechała ze mną później na pierwszy festiwal Song of Songs).

Przy "Legendzie" i zwłaszcza "Duchu" doznawałem uczciwych wzlotów, ale jednak gdzieś na dnie mojego stawu krytyczno-recenzenckiego pojawiała się lekka nutka zawodu, że to jednak nie jest jak Yes (!) Stałem się wtedy - w morzu zarzutów różnych zwolenników Armii o różnorakiej maści "zdrady" estetyki punkowej - bodaj jedynym funem, który zarzucał zespołu, że nie gra prog-rocka, cokolwiek komiczne. Jednak i tutaj moje potrzeby zostały W PEŁNI zaspokojone, gdy moja koleżanka Kasia Cylka (tysiąckrotne dzięki) przyznała, ze trochę słucha Armii i ma nawet na kasecie osławiony album "Triodante", po który byłbym gotów i wikingów popłynąć nawet na drugi koniec rzeki Bogdanka, czyli undergroundem pod Placem Wielkopolskim.

Istotnie, "Triodante" (to był koniec roku 1998) dało mi taki zastrzyk wszelkiego rodzaju estetycznego i duchowego dobra, że na przykład przestałem bać się wieczorów (pokłosie jednego letniego dnia nad jeziorem), zaprzyjaźniłem się z Samotnością (w pociągu do Nowego Targu, za oknami którego na moich niedowierzających oczach odbywał się teledysk do utworu "Pieśń przygodna"), którą wcześniej niezdrowo przeklinałem, no i w ogóle mogłem dumnie nosić koszulki Armii i Tymoteusza i przestać się bać, że mnie napadnie jakieś penerstwo na Starym (bo tłumaczyłem sobie, że wtedy przechodzący obok chrześcijanie NA PEWNO przyjdą mi w sukurs).

Zaraz potem została wydana piękna płyta "Droga" i jakoś tak machinalnie zacząłem sobie nucić: "GDR - all the Heavens" i tak mi to pasowao, że może bym jakiś CAŁY tekst przetumaczył? A może dwaa?

Pieśń przygodnistycznościowa

elsea - 2016-04-26, 10:29

Pięknie :)
Chyba tę historię już słyszałam (możliwe to?), ale w ogóle to mnóstwo radości mi daje to odkrywanie :)

Myślałam sobie o czymś podobnym na moją "40", ale na pewno nie mogłaby to być muzyka li i jedynie. Prędzej książki/autorzy. Armia jednak po prostu powinna być gdzieś wśród ważnych, skoro
Lodge napisał/a:
pokazać listę inspiracji, niż listę Top40


Ale pewnie i tak mi nic z tego nie wyjdzie... jak zwykle... :-? 8-)

Lodge - 2016-04-26, 11:11

wyjdzie! dawaj! ja chętnie poczytam o Ursuli i nawet Dżo Lezbos (no wiem, że on raczej w anty40 by był...)
lodgelady - 2016-04-26, 11:13

elsea napisał/a:
Myślałam sobie o czymś podobnym na moją "40", ale na pewno nie mogłaby to być muzyka li i jedynie. Prędzej książki/autorzy.

taaaak!

Lodge - 2016-04-27, 11:57

gero 15/40 - radiohead

W końcu i ja trafiłem do pewnej grupy minikańskiej, która skończyła wprawdzie bardzo marnie, ale przynajmniej na początku naprostowała moje zbyt histeryczne podejście do muzyki rockowej. Koleżanka o ksywce Tengy pewnego dnia wręczyła mi kasetę "OK Computer" ze słowami: "po prostu trzeba tego posłuchać". Dałem się namówić i nie pożałowałem (wcześniej słyszałem tylko numer Creep, Paweł był zachwycony udziwnieniami melodii, trochę a la Round Triangle - zajec! zajec! ty mienia sllyszysz? riejdiohied kradli z triangelsów! slyszu, slyszu...) To był idealny album by przywrócić mnie classic rockowi, nagrany niby w 1997, ale brzmiący zupełnie jakby nie zdarzyła się w międzyczasie dżuma syntezatorów i plastiku, album zaczyna się przecież od gitary, tamburynu i mellotronu. Siora też się wciągnęła i nasz duet The Tourist stał się pierwszym "hitem" zespołu The Soundrops, który założył się właśnie wtedy, w roku 1999, gdy mieliśmy coś tam zagrać w kaplicy i wiadomo było, że Adam nie wystąpi. Nazwa "Soundrops" była wtedy tylko roboczą przykrywką do jak mi się wtedy zdawało popłuczyn po Triangelsach i naprędce zmontowanej, grubymi nićmy szytej i od zawsze kruchej konstelacji Ger-Paf-Mag i nigdy bym nie przypuszczał, że i nazwa i co ważniejsze skład zostaną - mimo wielu trzęsień ziemi i jeszcze groźniejszych cisz na morzu - niezmienne do dziś. "I-diot, slow down..."

Już Siora zadbała o to, żeby pojawiły się u nas kolejne i wcześniejsze wydawnictwa. Już wtedy zauważyłem, że najbardziej ciągnie mnie do najbardziej odległych numerów ich dyskografii - stron B, numerów z EP-ek, czy wręcz w ogóle nie wydanych, jak przepiękny numer właściwe Yorke'a solo z kasety video "Meeting People Is Easy". Zastanawia mnie czy czasem nie robili tego celowo, ale chyba nie, skoro owe "Follow Me Around", na wyraźne życzenie widzów, po latach włączyli do koncertowych setlist, ale jakoś za szybko i zbyt zwarto to grali i to już nie było to. W każdym razie, niech żyje mini-album "My Iron Lung", najlepsze wydawnictwo Radiohead, zakrzyknown szaleniec!

Andy, can you turn on the lights so we can see the people, 'cos we haven't seen them yet...

Follow Me Around

Crazy - 2016-04-27, 22:48

elsea napisał/a:
moją "40"


bardzo interesującą oną!

Lodge - 2016-04-28, 11:00

gero 16/40 - blur

Blur też pojawiło się u mnie pod koniec studiów, głównie dzięki mojemu koledze Majkelowi, który millowall ich równie pieczołowicie jak kiedyś ja Beatlesów i trochę tego mi się udzieliło, co było o tyle łatwe, że w oczywisty sposób zespół ten podłapał beatlesowskie vibesy i zaadaptował je do własnych celów, i to tak udatnie, że kupiłem to w już późnawym wieku lat 25, kiedy powoly kończy się czas wycinania główek z gazet muzycznych.

Oczywiście samym imażem Blur by u mnie nic nie zawojowało. Przez długi okres puszczałem pienia Majkela i Tengy koło uszu, czasem zanosząc się ironicznym stukotem brwi, ale kiedyś przyuważyłem na Vivie Zwei akustyczne wykonania utworów This Is a Low oraz Woodpigeon Song, które mnie wręcz olśniły (strasznie żałuję, że nie ma tego nigdzie w necie). Były jeszcze cztery teledyski na francuskim kanale MCM (Chemical World w neopastoralnych kolorach) i już poszło... Bardzo miło wspominam śpiewanie z Majkelem numeru Sunday Sunday z książeczki od płyty "Modern Life Is Rubbish" (w której były rozpisane akordy) do jego wskazówek, gdyż w tym czasie jeszcze nie słyszałem ani nuty (potem zdziwiłem się, że akurat ten numer wyszedł im tak kwadratowo).

Jakoś - znowu dzięki Siorze - szybko narosła w domu cała dyskografia Blur do "Trzynastki", którą w sumie łyknąłem niemal w całości, jakoś machając ręką na czasem plastikowe bębny, bo tyle przecież działo się ciekawych rzeczy w melodiach i harmoniach (ciekawe że Albarn tak lubował się w rejestrach falsetowych i niemal falsetowych mając takie niesamowite DOŁY (wokalne), co słychać np. w Tender i Chemical World). "Trzynastka" była mocnym albumem, mimo że nagle zabrakło elementów ludycznych i różnorakiego "la-la-la", a już brak Coxona na "Think Tank" przeżywałem o wiele bardziej niżbym chciał. W ogóle podobała mi się w Blur nieprzewidywalność, co dotyczy zarówno tego jak będzie wyglądał każdy następny album, ale też jak wypadnie dana piosenka na danym koncercie... O właśnie, koncert... Mimo że NA PEWNO patrząc na same piosenki Radiohead jest u mnie wyżej niż Blur, to Blur na Openerze był dla mnie duużo większym przeżyciem niż Radiohead na Cytadeli i to na pewno nie tylko dlatego, że na Blur staliśmy o wiele bliżej sceny. Jednak nie da się wyeliminować czynnika osobowościowego z muzyki, szkoda, hehe...

Woodpigeon Song

Lodge - 2016-04-29, 10:27

gero 17/40 - (the) bee gees

Nawet ja od zawsze wiedziałem, że bee gees to gostki z brodami na twarzy i na klacie, którzy śpiewają disko falsetami. Pierwsza jas-kwadraciki tego, że jest inaczej nastompiła gdzieś pośrodku liceum, gdy Herbert przysłał mi składankę na której był numer Lonely Days - zrobił on na mnie duże wrażenie, po nocnej sesji w Radiu Obywatelskim wracałem sam przez miasto i śpiewałem sobie na głos: "lonely days/lonely nights/where will be without my woman..." Refren ten zresztą powracał tak długo w różnych policealnych zakątkach, aż w końcu zacząłem sobie twardo na to pytanie odpowiadać: "I'll be fine"... Później, będąc w Schwarzwaldzie, odkryłem pierwszy "nieaustralijski" album Bee Gees i nie mogłem się nadziwić jaka świeża jest ta radosna psychodelia.

Pod sam koniec studiów trafiło mi się na pewną grupę przyjaciół w Wrocławia, byliśmy razem zimą na Podhalu i zrobiliśmy sobie wieczór z moją gitarą i perkusją Vacka zrobioną z odwróconego drewnianego krzesła. Grałem wszystko co pamiętałem, a im było wciąż mało, więc zapowiedziałem numer właśnie z "Bee Gees 1st", o którym myślałem że nikt nie słyszał, a oni wpadli w wielką radość, bo ten numer (jak się okazało wyszedł na wydanej w tym czasie koncertówce "One Night Only") był u nich przebojem imprezy sylwestrowej... To był jeden z najbardziej niespodziewanych zbiegów okoliczności muzycznych w moim życiu, ale nie mówmy zbyt głośno, bo się ziemia obsunie...

W tym czasie odkryłem też bardzo ważny przymiot piosenki pop: POJEMNOŚĆ HIBERNACYJNĄ. Okazało się nagle, że niektóre zespoły tak wspaniale nie domykają swoich utworów, że natych-miast odsyłają mnie do natych-wsi, hehe, to znaczy, że potrafią przywołać widoki, nastroje czy wręcz stany ducha z poprzednich rozstawień rzeczywistości. Oczywiście można to nazwać zwykłą "nostalgią", ale nie chodzi mi tu o sentymentalne wspominki, tylko o... (na albumie "Eternity" Soundrops jest cała tego wykładnia). W każdym razie wczesne Bee Gees miało tego niesłychanie dużo i też na bardzo długo mi tego starczyło. Niestety już na trzeciej/czwartej płycie zamknęło się wieko tej czarownej studzienki i zamknęli swoją stylistykę w nieznośnych balladach śpiewanych trzęsącymi się z bólu (zapewne wyrostków robaczkowych, a takie były fajne, australijskie, szkooda) głosami. Generalnie Bee Gees skończyli się na Kiblem All, gdy odszedł od nich ten perkusista blondynek i z nazwy zniknęło na zawsze "The". Cóż zrobić, serdecznie polecam debiut...

New York Mining DIsaster

elsea - 2016-04-29, 10:50

super to jest!

mnie nadal trudno uwierzyć w bee gees... ;-) ale powoli, powoli, kroplą drążysz skałę :)

Stój, Halina! - 2016-04-29, 12:38

Bee Gees 1st jest jedną z najlepszych płyt na świecie!
Lodge - 2016-04-30, 10:59

gero 18/40 - clannad

Na różnej maści wyjazdach coraz częściej śpiewaliśmy duety z Siorą, co zapewne przyczyniło się do tego, że bardziej przychylnym uchem spoglądałem na wokalistki, do tamtej pory byłem bowiem pod względem muzycznym nieprawdopodobnym seksistą, żeńskie wokale były dla mnie w muzyce co najmniej zbędne (oczywiście były wyjątki: Lisa Gerrard, Angelika...). W tych trudnych miesiącach przestawiania się z życia studenckiego na prawdziwe i jeszcze trudniejszych miesiącach przestawiania się z kaset na płyty CD spojrzałem zatem bardziej przychylnym uchem na wyższe rozstawy harmonii i na Poddaszu w większym stopniu zagościli i Clannad, i na przykład Crosby i jego załoga na pigułkach.

Jednym z prezentów na osiemnastkę Siory była kaseta Clannad typu greatest hits, ale z ciekawą innowacją: na stronie A znajdował się wybór folkowych archiwaliów z lat 70-tych, a na B - zestaw popowych produkcji z lat 80-tych. Ani jedne ani drugie mi tak do końca nie podeszły i do dzisiaj jedynym albumem Clannad, który przekonuje mnie w całości jest jednak Legend, może dlatego, że produkował go Tony Clarke, "szósty członek Moody Blues".

Z kolei jednak na każdej późniejszej i wcześniejszej płycie jest co najmniej jeden numer, który dorównuje wysokościom Scarlet Inside (ciekawe, że najwięcej bym takich zgarnął z bardzo w sumie popowej płyty "Banba"). No to witamy w dorosłym świecie, w którym kupuje się całą płytę dla jednego numeru (po namyśle stwierdzam jednak, że jest to dorosły świat Piotrusia Pana jednak). W każdym razie takie numery jak Sunset Dreams, Bridge of Tears, czy z innej strony An Tull, dostarczyły mi dużo paliwa na szare dni w środku tygodnia, więc jestem zespołowi wdzięczny.

Nigdy nie byłem na koncercie Clannad, ale to nic, bo koncert Moyi w Farze był bardziej clannadowaty niż moyowaty, co zresztą nie jest w moich ustach tak do końca komplementem, bo Moya Brennan jest bodaj jedynym wykonawcą, którego cenię bardziej solo niż w macierzystym zespole (jeszcze przypomina mi się tutaj Justin Sullivan). Ale i tak tego wieczoru zdarzyły się trzy magiczne momenty. Pierwszy, kiedy w ogóle wszedłem spóźniony do środka i okazało się, że (!) w mojej parafii właśnie wykonują wiązankę piosenek z Robin Hooda (!), wrażenie nie z tego świata. Drugi, gdy poszedłem porozmawiać i (!) moja ulubiona wtedy wokalistka na świecie PRZEPRASZAŁA MNIE, że nie zagrali nic z mojej ulubionej płyty ("Misty-Eyed Adventures", jeszcze się tu pojawi w tych rozliczeniach) (!)

No i trzeci, kiedy zagrali ten numer, który tak znałem niejako od podszewki, bo wiele razy śpiewaliśmy go z Siorą "po gaelicku" na życzenie, nie zdając sobie sprawy nie tylko z tego, że to zdaje się jedyny numer w którym można usłyszeć główne wokale i Moyi, i Enyi, ale też z tego o czym śpiewamy. No to zobaczmy.o czym to w ogóle jest. O, wyprowadzają krowy na pastwisko, good, pastoral!

Mhòrag 's na ho rò gheallaidh

Crazy - 2016-04-30, 20:40

Najzabawniejsze jest to, co zwykle: że kiedy w liceum przegrywałem od kolegi Legend, to przegrałem sobie prawie całą, no bo to świetna płyta, ale wywaliłem Scarlet Inside, bo najsłabsze :mrgreen:

I oczywiście potem dzięki Sndrps przekonałem się do tego numeru, choć przecież nie jest lepszy od Now Is Here czy Strangeland, bez przesady!

A najlepsi są jak stoją w jednym rzędzie na Clannad 2, powiadam Ci!

Lodge - 2016-04-30, 20:52

Crazy napisał/a:
A najlepsi są jak stoją w jednym rzędzie na Clannad 2, powiadam Ci!


naprawdę mi miło, że pamiętasz moją metaforę! :)

(przypomniałem sobie jak widziałem w Portree CD "Clannad 2" za nawet niewysoką cenę, ale jednak wybrałem dwupak coli za jeszcze niewysokszą cenę)

Lodge - 2016-05-02, 11:25

gero 18/40 - The Byrds

Ten zespół zawsze błąkał się na obrzeżach moich zainteresowań, znałem tylko kilka utworów na czele z olśniewającym Eight Miles High, i tak naprawdę uderzyli dopiero w roku 2004, kiedy to Paweł kupił box z trzema pierwszymi płytami, a ja - z trzema następnymi. Cios był zmasowany głównie dlatego, że - zwłaszcza na debiucie - mamy do czynienia z tak nieprzepuszczalną mazią soniczną, że czasem aż trudno oddychać. The Byrds jest jedynym na świecie zespołem, który potrafił sprawić, że męczą mnie wielogłosy.

Z drugiej jednak strony, zwłaszcza w zimnawe dni, takie syropy bardzo dobrze się sprawdzały, tym bardziej że już na drugiej płycie otworzyli lufcik i zaczęło się między te instrumenty i głosy wdawać powietrze. Na płycie "Younger Than Yesterday" równowaga jest już pełna, uwielbiam ten album (choć od drugiej piosenki - otwierający płytę paszkwil o wiele lepiej wypada w ujęciu The Move).

Dużo wtedy graliśmy z Pawłem Byrds i gdy naturalną koleją rzeczy - po tym jak Lafdżoj za namową Toma wypuścił do netu nasze przeróbki armijne, które dość się spodobały - przyszło nam nagrywać nasze akustyczno-niestrojące wersje piosenek innych ulubionych kapel, repertuar byrdsowski zajął niewspółmiernie dużo miejsca. Ale dobrze się stao, bo dzięki temu zaczęło być więcej Pawła w Soundrops, który to zespół przez jakiś czas uchodził za duet i Natalia nawet napisała coś raz o "polskich White Stripes" , a ja (ups) nawet wtedy nie wiedziałem kto zacz. Pierwsza nasza kaseta tego typu nazywała się "Songs From the Pastures" i już tak - dzięki Bogu - zostało.

Najbardziej wrosła w nas piosenka w sumie dla Byrds mało reprezentatywna, o ile nie nawet regresywna (w necie aż huczy o tym jakie te smyczki nietrafione). Dla mnie jednak ten tekst był wielkim odkryciem i jednym z najlepszych "rozważań" an temat słów "Wszystko Przetrzyma/Nigdy Nie Ustaje". Okazało się, że w ogóle jest to numer "trad.", z tekstem zdaje się z XVII w., a co się dziwisz... Nagraliśmy to na kolportowanej systemem: "daj-weź" kasecie "Songs from the Plains (Facing the Hills)", ale zrobimy jeszcze wersję cyfrową też, obiecuję. Na razie "oryginał", uwaga na smyczki, podobno uszy od nich krwawio mary.

John Riley

Lodge - 2016-05-02, 20:55

P.S. do 19/40

John Riley by The Soundrops

Stój, Halina! - 2016-05-03, 00:38

Lodge napisał/a:
Na razie "oryginał", uwaga na smyczki, podobno uszy od nich krwawio mary.


Jest na szczęście dostępna wersja bez ołwerdab'd smyków (w tym właśnie mistrzowskie wykonanie Sndrps)

Lodge - 2016-05-03, 09:20

gero 20/40 - pidżejka

Mimo że niewyobrażalnie ją szanuję, tag naprawdę PJ Harvey jest dla mnie ważna z powodu tylko jednego numeru, czasem tak bywa, ale za to jakiego. Pojawił się na Poddaszu jako dodatek do kasety "The Bends" radiohead, z uwagi na daleki udział Thoma Yorke'a, a przyjrzałem mu się uważniej gdy ukazało się, że główna wykonawczyni jest ważna także dla... No właśnie, wszystko w tym numerze jest tak nieznośnie dalekie, że jakoś pozwoliło skracać niesławny dystans "from England to America", zresztą już pierwsza linijka "sometimes I can see for miles" mówi wszystko, nie tylko o tym że pani wokalistka lubi zespół The Who, to słowo "sometimes" odziera sprawę ze wszelkich szemranych mistycyzmów i przekonuje, że gdy TO zniknie, zniknie też siódmy zmysł.

Jak przystało na doświadczonego lunatyka, wziąłem tekst za swój i do dzisiaj zdarza mi się wysłać esemesem "a smile from San Diego", czyli jak przeczytałem dziś na wikipedii: od Dydaka z Alkali, którego ciało się nie rozłożyło, czyli zgadza się, w pewnym sensie "he's still a boy"... (!) Do dzisiaj także nie mieści mi się w dłoni jak Polly stawia te akcenty w refrenach i jeszcze to absolutnie nie zaburza tego trochę chorowitego, a jednak niesłychanie klarownego flowu. Such a beautiful numer.

No i dla człowieka, który od 30 lat wciąż usiłuje napisać dwie te same piosenki (A Pillow of Winds Floydów i And Your Bird Can SIng Beatlesów) jest to niewyobrażalne, jak można się z albumu na album tak przepoczwarzać, a nawet przepojedenaściać, bo tyle już tych płyt nakreśliła. Najlepsza dla mnie "White Chalk": znowu to samo - tak tam mało jest grane, że między dźwiękami mieszczą się całe wszechświaty...

Beautiful Feeling

Lodge - 2016-05-04, 12:42

gero 21/40 - Crosby + (Stills) + Nash + (Young)

Przez wiele lat dobrze znałem tylko jeden ich numer, za to chyba ciągle dla mnie najlepszy, Suite: Judy Blue Eyes, który sobie nagrałem na video z filmu o Woodstocku (nie uznaję zresztą wersji studyjnej, która toczy się wolnawo i bez nerwu, a już moment: "this does not mean I don't love you, I do, that's forever..." jest na płycie cokolwiek wymamrotany, ew...) Gdy jeździliśmy do Schwarzwaldu i graliśmy w tysiąca (bo wiadomo, że w Polsce się nie gra), Ojo był w rozpisce "Crosbym", ja "Stillsem", a Siora "Nashem", a czasami dołączała się ciocia Zosia jako "Young" (zdjęcia będą opublikowane w osobnej książce "Żaosne wspomnienia Gera z młodości vol Szejset")

Po larach kupiłem sobie debiut i nawet album "Deja Vu". To już były takie czasy dwudziestego pierszego wieq, ze nic już nie wchodziło bezkrytycznie do głowy, no i stotnie - niektóre rzeczy ostro skipowałem (zwłaszcza gdy folgowali sobie zapędom do elektryfkacji), ale nie da się ukryć, że wokalnie na pewno wnieśli w lata 70-te - a nawet wszystkie inne - bardzo rozpoznawalną jakość i ich rozstawy harmoniczne (baryton Stillsa + dwóch do trzech tenorów właściwie) były do upadłego (słuchacza) kopiowane przez różne zespoły od Eagles do Death Metal, so to say, nie mówiąc już o doomowo-sludge'owym projekcie Miszczak - Niedziestrzałka (tak tu sprawdzam, czy i ten tekst czytacie tak dokłądnie jak inne, hłe hłe).

CSN&Y są pod względem studiowania wewnątrz-zespołowej chemii obiektem cudownym - raz podobno Stills i Young zerwali sesję, bo pokłócili się o pojedynczą nutę. Miłym spoiwem wydaje się Nash, choć i on wygląda na mistrza passive-aggressive i w sumie powinienem mieć mu za złe, że po jego odejściu zespół Hollies już nigdy nie był taki jak przedtem. Z kolei bardzo ciekawe są jego duety z Crosby'm, wydali chyba cztery takie albumy na marginesie, które przyniosły nie lada klejnociki takie jak przecudny For the Last Whale albo Carry Me, gdzie każdy refren jest zaśpiewany i sharmonizowany na zupełnie różne sposoby. Na pewno można się od nich uczyć overdubbingu.

Na wspomnianej w wejściu o Byrds kasecie "Songs from the Plains (Facing the Hills) obok Johna Rileya znalazło się też moje podejście do Judy Blue Eyes, na pewno nakładanie tych głosów to był szczyt jakiejś góry... Jednak ważny to zespół jednak...

Carry Me

bobas - 2016-05-05, 09:00

Lodge napisał/a:
nie mówiąc już o doomowo-sludge'owym projekcie Miszczak - Niedziestrzałka (tak tu sprawdzam, czy i ten tekst czytacie tak dokłądnie jak inne, hłe hłe)

Ja czytam wszystko, choć dopiero tu po raz pierwszy kojarzę, o czym piszesz.

Lodge napisał/a:
W linkowanym utworze (dobrze że jest z winyla, znika cała ta serowatość, no wiecie: "cheesiness" ;) ) wokalne wysokości zaczynają się od drugiego refrenu (2'20), gdzie słychać już mocny czterogłos, ale prawdziwy kunszt panowie pokazują trochę dalej, w nieco banalnej melodycznie przyśpiewce "I'm steppin' out, I'm steppin o-o-ut..", opartej co prawda na dość niezwykłej progresji D-fis-G-g. Co ciekawe, dopiero za drugim razem (błogosławione czasy nieznające procedury kopiuj-wklej), dokładnie w momencie 3'13, któryś z wokalistów zawiesza głos na bardzo dobitnej nonie

Najbardziej podobają się takie fragmenty, jak powyższy. Nawet postanowiłem sprawdzić, co to ta dobitna niunia, bo pomyślałem sobie, że może też nie raz i nie dwa zdarzyło mi się nieświadomie właśnie na niej zawiesić głos, ale nic z tego nie pojąłem i nie wiem nadal.

Lodge - 2016-05-05, 10:07

dzięki, Bobby (że tak się wyrażę ;)

gwoli wyjaśnienia

- Miszczak i Niedzielstrzałka to moi koledzy z pracy, którzy chełpili się, że wszystkie te wpisy czytają i nawet klikają w linki, więc w - jak sądziłem - najmniej ich interesującym zespole dałem taki odnośnik, oczywiście nie doczytaly hehe

- dobitna "niunia" hehe to dziewiąty dźwięk gamy dodany do bazowego akordu - zwykle takie rzeczy robi się w warstwie instrumentalnej, z kolei w melodiach i zwłaszcza harmoniach (przynajmniej w tych zespołach, których ja słucham) buduje się akordy w sposób tradycyjnie mollowo-durowy, czyli na zasadzie: podstawa - subdominanta - dominanta, a zatem: podstawowy dźwięk akordu (dajmy na to "C") + tercja czyli "E" + kwinta czyli "G", dodanie nony do harmonii wokalnych to już jakaś tam finezja, choć Mozart by to na pewno wyśmiał jako trick przedszkolaka

otoKarbalcy - 2016-05-05, 10:59

bobas napisał/a:
Najbardziej podobają się takie fragmenty, jak powyższy. Nawet postanowiłem sprawdzić, co to ta dobitna niunia, bo pomyślałem sobie, że może też nie raz i nie dwa zdarzyło mi się nieświadomie właśnie na niej zawiesić głos, ale nic z tego nie pojąłem i nie wiem nadal.


Ja miałem tak samo, przeczytałem tę insrukcję z wpisu i puściłem se tę 3.13, nawet kilka razy i nie wiem. Niby coś słyszę, ale... ;)

Lodge - 2016-05-05, 14:54

jak znajdę czas to zrobię o tym pogadankę na youtubie :)
Lodge - 2016-05-05, 15:19

gero 22/40 - Maire/Moya Brennan

Rok 2006 był dla mnie rokiem wielkiej pełni, mimo że przeplatanej różnymi sercowymi spiętrzeniami. Nagraliśmy cztery nowe kasety Soundrops (trzy pastoralne i jedną autorską "A Bottle of Oil") a także pojechaliśmy z Siorą do SP Records nagrać nasz "prawdziwy debiut płytowy" - Future Perfect In the Past (jeszcze raz podziękowania dla wszystkich fundingowców!). Oprócz tego Tom zaprosił mnie bym grał w jego składzie solowym cztery zastępstwa za Pawła Klimczaka (koncert po meczu Taniec - Trupia; Anin, Białołęka i plener w Krotoszynie). oprócz tego aż trzy razy byłem u WItka w Legendary Krasnem, a także zdobywaliśmy Lackową a innym razem Izby pod Mochnaczką Niżną. Najbardziej jednak z tego roku pamiętam wyprawę do Szkocji i Anglii, na której - między dużo innymi - omal nie spadliśmy z Crazy Pinnacles, poniewczasie przyszliśmy pod domek Syda Barretta i do upadłego bawiliśmy się w "dziękuję za ukłon" (w Anglii u kolegi Północnego pierwszy raz weszłem też na jutuba (i to na Maku!), what a komputerowistyczny progress).

Ze Szkocją i Anglią miałem jeden duży problem - spośród wszystkich tych piosenek, które kiedyś sprawiały że drżałem na myśl o mitycznych angielskich polach, żadna nie chciała mi przyjść do głowy i potem wsiąknąć w krajobrazy. A na wyskie Skye moglem się nie lada napatrzeć na - może nie klasycznie podane - ale na pewno rajskie krayobrazy.

I wtedy przypomniałem sobie o Moyi Brennan. Usłyszałem o jej solowych poczynaniach w kontekście EJ SIOSTRA EŃJI ŚPIEWA DLA PAPIEŻA, ale została ze mną na dłużej ponad ten otwarcie chrześcijański ogień z (skądinąd świetnych) płyt "Whisper to the Wild Water" i "Perfect Time". Największych odlotów dostarczył mi jednak album "Misty-Eyed Adventures" wydany w magicznym roku 1994, razem z Triodante. Na długo po powrocie z Wysp, nie mogłem się doczekać kiedy tylko wrócę po porannych zajęciach, włączę sobie tę płytę i odpłynę bez trudności na drogę z Portree do Staffin, gdzie opieszale próbowałem złapać stopa po słonecznej mszy, na którą zaprowadziły mnie dziewczynki z mamą w tradycyjnych strojach ludowych, takie skye-owe mini Moye Brennan. Byłem wtedy najdalej od domu w całym życiu, a wszystko się niesłychanie ułożyło w niespodziewaną równowagę (o tym zresztą w naszym dość jeśli tak można powiedzieć znanym numerze pt. Flodigarry). Oczywiście okazało się później, że album nagrany został w Szkocji, jednak na czymś on się zna, ten nasz koleżka!

A potem była jeszcze Tara z płyty "New Horizons" i dywagacje z Boskey'm o tym czy nie lepiej byłoby ten numer zaaranżować w bardziej tradycyjny sposób. Do dzisiaj nie wiem, ważne że mogę dzięki niemu wejść na jakąś górę koło Lądka Zdrój.

An Fharraige

Lodge - 2016-05-06, 12:17

gero 23/40 - Paul McCartney

Po wyczynach w Szkocji udało nam się jeszcze na parę dni zamieszkać w uroczym domku Rose Cottage pod Londynem. I tam doszła w pełni do głosu piosenka z najnowszej wtedy płyty Paula McCartneya: Miles of miles of English garden/stretching past the willow tree/lines of hollyhocks and roses... Zdecydowanie prowincja angielska uratowała nadwyrężony grubym rozczarowaniem obraz kraju o którym kiedyś tak marzyłem.

Z McCartneyem sytuacja jest jeszcze prostsza. Okazało się, że BARDZO potrzebuje kogoś, kto wybiłby mu z tej zadowolonej buźki osiadłe na laurach zadowolenie. Denny Laine w Wings był za grzeczny, George Martin coś tam nawet porobił na płycie "Tug of War", ale i tak połowa materiału była trochę wątła. Dopiero Nigel Godrich wziął go za chachoł i doprowadził do tego, że powstał album spójny, przejmujący i utrzymany od początku do końca na wysokim poziomie. Dla mnie "Chaos & Creation" to zdecydowanie najlepsza płyta solowa Paula i bardzo dla mnie inspirujące jest to, że nagrał ją mając 63 lata. Może najlepsze piosenki ciągle jeszcze przede mną.

Friends to Go

Lodge - 2016-05-10, 10:08

gero 24/40 - John Lennon

Rok 2007 był niby mniej wystrzałowy niż poprzedni, ale tez wydarzyło się w nim dużo dużo dobrego. Soundrops nagrao w kuchni "płytę" Half i tak już zostao na zawsze w lo-f. Aż pięć razy pojawiłem się tego roku na Ziemi Kłodzkiej: raz z Crazy'm, raz z Witkiem, raz Bartkiem Z., raz z Oratorium Salezjańskim z Wronieckiej i raz sam, gdy jechałem na koncert Armii do Kłodzka, ale na nim w końcu nie zostałem, bo musiałbym nocować pod mostem (dzisiaj żałuję, że nie zostałem), napisałem za to w Górach Bardzkich numer Bardo Hills, do którego powstał potem najstarszy "teledysk" Soundrops, także rozgrywający się nad Bardem. No i chyba najwazniejsze - miałem zaszczyt wystąpić w składzie Budzy Solo na Festiwalu Song of Songs.

Nie było to już to samo co w namacalnie świetlistych początkach Festiwalu jeszcze pod koniec lat 90-tych, gdzie Wiatr wiał swobodnie od rzeki ("to jest piosenka o siostrze wodzie!" - grzmiał Budzy przed Braćmi bum w 1998), nieograniczony telewizją, ale wciąż to dla mnie największy osiąg w moim nielicznym dorobku koncertowym i jestem bardzo wdzięczny, że mogłem ten Toruń przeżyć od dwóch stron sceny.

Tamtego dnia przez cały czas zmagałem się z sobą samym - z powodów technicznych przespaliśmy w Witkiem może dwie godziny (po powrocie na Poddasze w nocy po poprzednim dniu SOS) i przez cały czas uciekałem z backstage'u nad rzekę i sprawdzałem czy i jak rozszerza mi się skala, bo rano nawet jednej oktawy nie miałem. Myślałem, ze padnę na tej scenie, ale gdy Tom poprosił mnie,żebym na koniec zaśpiewał Working Class Hero, niby spokojnie się zgodziłem. To była mocna piosenka jak na Song of Songs i może dobrze, że nie wszyscy wsłuchali się w angielski tekst, ale dobrze że te słowa padły, jako eks (a czasami nawet nie eks) skrupulat dobrze wiedziałem co to znaczy być "doped with religion"... Dzięki Bogu zaśpiewałem wszystko gładko, niektorzy nawet mówili, że poszło mi lepiej niż Grin Deju - ani Tom, ani ja nie wiedzieliśmy, że na listach szaleje właśnie niestety ich wersja.

John Lennon nie był chrześcijaninem, choć w sumie kto go wie (mówił bardzo różne rzeczy o Jezusie, ale podobno pod koniec życia bardzo się interesował Jego przesłaniem) ... Na pewno jest dla mnie wielkim wzorem tego jak należy bezkompromisowo poszukiwać Prawdy o sobie samym. Może czasami zahaczało to o ekshibicjonizm, ale kto o to dba po 40 latach? Mam nadzieję, że spotkamy się po drugiej stronie i zaśpiewamy Working Class Hero na trzy głosy z Johnem i Tomem na niebieskim Song of Songs. Kto się podłaącza do akompaniamentu?

A na razie mój ulubiony numerJohna solo

How?

otoKarbalcy - 2016-05-10, 11:20

Lodge napisał/a:
Na pewno jest dla mnie wielkim wzorem tego jak należy bezkompromisowo poszukiwać Prawdy o sobie samym


Po latach ten rys Lennona wydaje mi się najtrafniejszy. I powoduje, że jest mi on o wiele bliższy, niż kiedykolwiek. Nawet jakąś taką tkliwość rodzi. Bo też przecież w tym szukaniu zaliczył cholernie dużo wtop, błędów, zranień - swoich i cudzych. Oby można się było spotkać w Niebie...

Lodge - 2016-05-11, 13:09

gero 25/40 - Simon & Garfunkel

Ich składanka największych przebojów (ta najwcześniej wydana, z trzema wersjami koncertowymi) była ze mną od zawsze, może dlatego trochę nie ufam tym ich NAJPOPULARNIEJSZYM hitom, bo TROCHĘ nie wytrzymały u mnie presji tysięcy odsłuchań (i odegrań!) tak dobrze jak np. piosenki Beatlesów.

Ale to duet dla mnie STRASZLIWIE ważny. Jakoś w drugiej klasie nauczyliśmy się z Adamem śpiewać Sound of Silence nuta w nutę jak oni (ja oczywiście niższy głos Simona, Ad umiał być tenorem) i zawsze dawało nam to niezwykłą przyjemność i niezwykłe także poważanie o kogokolwiek kto akurat znalazł się na naszej drodze. Jeszcze milej wspominam ten moment gdy wyuczyliśmy się w trójkę harmonii w Scarborough Fair (tu śpiewałem kontrmelodię Canticle) i pewnie wygraliśmy szkolny konkurs piosenki tuż przed maturą, to był jedyny raz kiedy pozwoliłem sobie na jakiekolwiek połączenie muzyki z zawodami, byliśmy jednak wtedy tak dobrzy i tak butni, że nie było z tym problemu.

Oczywiście jak zawsze próbowałem dogrzebać się do jakichś pięknych przestrzeni w mniej znanych kawałkach i z songwriterem tak wielkiej klasy jak Paul Simon oczywiście mi się łatwo udało. Jeszcze Leaves That Are Green ktoś tam kojarzy, ale jak to się stało, że evergreenem nie została piosenka Sparrow? Ich opracowanie Benedictus raz poważyliśmy się wykonać z Adamem na mszy w Farze, ależ drżały nam głosy z przejęcia... W ogóle bardzo lubię ich pierwszą zapomnianą płytę - chociaż zwykle bardziej pasjonuję się pełniejszymi wielogłosami, już ich wczesne opracowania (np. tytułowa Wednesday Morning) są tak nasycone harmonicznie, że nie bardzo jest sens dodawać tam jakikolwiek trzeci głos.

Bardzo cenną rzeczą jest też to, że Simon i Garfunkel pozwolili nie raz połączyć we wspólnym śpiewaniu ludzi z mało zazębionych muzycznych światów, i to nawet bardziej niż Beatlesi. Niezapomniane było wykonanie Boxera na Poddaszu z Budyniem i Vaileyem, a już prawdziwym hitem było to, że okazało się, że Brus Li zna na pamięć koncert z Hyde Parku i właściwie wszystko zaśpiewaliśmy - razem z Crazy'm i Morelką, wiadomo - po Wigilii Forumowej w 2007 roku. Ja akurat nie pałam do tych wykonań aż tak wielką miłością, przeszkadza mi tandetne pianino elektryczne i już zauważalny piach w głosie Garfunkela (to znaczy, że TAK WIELKI wokalista śpiewał z gardła?), ale przez szacunek do wszystkich współwykonawców daję dziś właśnie stamtąd American Tune

Crazy - 2016-05-12, 21:54

Cytat:
Niezapomniane było wykonanie Boxera na Poddaszu z Budyniem i Vaileyem, a już prawdziwym hitem było to, że okazało się, że Brus Li zna na pamięć koncert z Hyde Parku i właściwie wszystko zaśpiewaliśmy - razem z Crazy'm i Morelką, wiadomo - po Wigilii Forumowej w 2007 roku.

W Central Parku oczywiście ;) , ale to mało ważne - są to rzeczywiście niezapomniane wspomnienia, takie, które bym chciał może na tym telebimie w niebie...
Cytat:
ten moment gdy wyuczyliśmy się w trójkę harmonii w Scarborough Fair (tu śpiewałem kontrmelodię Canticle) i pewnie wygraliśmy szkolny konkurs piosenki tuż przed maturą

Tego wspomnienia mieć nie mogę, ale też bym to chciał na telebimie :!:

Ale ja ich lubię!

Lodge - 2016-05-13, 10:56

gero 26/40 - Tom

Tuż po Bożym Narodzeniu 2007 wybierałem się właśnie do Witka by zdobyć jakieś nowe wzgórza w zwycięskim składzie z Lackowej ("zero gwiazdek"), kiedy zadzwonił telefon z Księżyca, czy następnego dnia nie zaśpiewałbym chętnie jakichś harmonii na płytę. Bez wahania, choć z niejakim bólem wyrzuciłem bilet w góry i oczywiście całą noc prawie w ogóle nie spałem.

Następnego dnia Tomm zebrał mnie jak zwykle spod Bernardynów i przez całą drogę do Pustrzykowa doznawałem naprzemiennie obuchów (SIEKIERA!) euforii i ataków histerii, że sobie nie poradzę, na zewnątrz zachowując jak zwykle ryj grzecznego chlopca. Pierwszą rzeczą, którą miałem zrobić było... "o coś takiego...", śpiewał Tom, "...I love youu, I need youu..." Bardzo chętnie zaśpiewałem najpierw melodię, potem harmonię dolną a potem górną, uważając żeby w każdym refrenie było trochę inaczej. Pod koniec utworu zaszedł jeden groźny moment, gdy Tomm wymyślił, żebym zrobił w ostatnim refrenie jakieś improwizowane dogadywanie, spróbowałem na sucho i poszło, ale Robb powiedział, że nie ma gdzie już tego wcisnąć i czy może wjechać z tym na ścieżkę głównego wokalu. "Ależ proszę bardzo!" - rozpromienił się Tomm. Przez cały dzień było bardzo promiennie, śmiechów było tyle co w liceum, a niektóre nawet weszły potem na płytę i to od tyłu, jak ktoś się postara, znajdzie "pomidorową i mielonę..."

Potem Tom wgrał swoją kultową gitarę klasyczną do numeru Poza tym światem i znowu ja. Przy takich dobrych wibracjach wszystkie nieporadzenia opadły i puściły twórcze soki - wymyśliłem kontrmelodię do utworu Wiosna na wygnaniu ("trochę jak Żwirek i muchomorek", podsumował Robb, ever a fan of soft vocal harmonies, hehe) i tu już niestety słychać, że wokal baardzo niedospany, ale cały utwór jest tak dorodny, że na wodzie to eee... Nawet nie miałem czasu wpaść zachwyt nad tym, że występuję w tym samych utworach co Stopa i Marcin Pospieszalski, na przykład w Sercu, które poszło na następny ogień. Ten numer miałem już ośpiewany na koncertach Tomma, więc poszło dość dobrze, w jednym miejscu, na jednym ołu-ło-o zarwał mi się wprawdzie głos, ale Robb o dziwo stwierdził, że fajnie, brzmi jak dziecko w kołysce.

Tego samego dnia wgrałem jeszcze harmonie do utworów Umieraj (to był szok usłyszeć ten tekst, do tamtej pory znałem wersję ze słowem "Cameron" i nawet na prośbę Tomma podsyłałem esami jakieś trzysylabowe słowa po ang., ale to nie było to) oraz Na niebie ciągły ruch. Z tych dwóch moich kontrybucji jestem dzisiaj najbardziej zadowolony, choć łatwo nie było, hehe, w Ciągły ruch Robb najpierw mnie gonił, że śpiewam jak Myslovitz, a gdy zaproponowałem trzeci głos w górze (tak jak ćwiczyliśmy swego czasu z Kubą - utwór ten przecież powstał jako akustyczna wersja Wyludniacza Armii), bezceremonialnie powiedział, że nie bo fałszuję. Ale za to zażyczyłem sobie, żeby zrobić te 9w takim razie dwugłosowe) harmonie tak jak to kiedyś usłyszałem w New Horizons Moody Blues: główny wokal jest niejako otulony z lewej i z prawej strony podwojoną harmonią (oczywiście nie podwojoną ręcznie, tylko klasycznym overdubbem). Dziś zaśpiewał bym to bez duża o wiele lepiej, ale na wodzie to eee. A praca nad tą "armijną końcówką" w innym metrum to było już po prostu TO.

Następnego dnia miałem znowu przyjechać i znowu nie przespałem w nocy, bo wpadł mi do głowy pomysł na "poprzeczne chórki" w Halo halo i śpiewałem sobie je w głowie w tę i z powrotem, Tym razem Robba bardzo bolała głowa i oczywiście było mniej wystrzałowo, ale to tego dnia zaistniał moment, który do dziś wspominam w wielkim rozrzewnieniem. Tomm i Robb obrabiali wtedy numer tytułowy, który wtedy nie miał (i nie miał mieć) tekstu - składał się z instrumentalnej zwrotki a la Dead Can Dance i refreny ajajaj. Doszło do dyskusji co z tym ajajaj, Tomm chciał wyrzucić, Robb chciał zostawić - ja nieśmiało opowiedziałem się za zostawieniem. Wtedy Tomm poddał, żeby zrobić w ostatnim przebiegu harmonie wokalne i jakoś absolutnie bez trudu, właściwie w jednej czy dwóch sekundach, udało się to nam - na sucho - zaśpiewać: Tomm w głównej partii, Robb w górze (z dołożonym podwójnym aj) i ja w podstawie. Zdążyłem wtedy zauważyć, że właśnie siedzę w jednej klitce z moimi dawnymi bohaterami z Song of Songs i razem sobie śpiewamy na głosy jak w liceum. W tamtym momencie jakby zbiegły się wszystkie osie mojej muzycznej pasji i właściwie została ona w jakiś sposób spełniona, bo nawet gdybym już nic innego miał w życiu nie nagrać, to i tak to przecież zostanie na zawsze... Tomm od razu kazał nagrywać, Robb oczywiście, że gero nagra obie partie, ale ja zrzuciłem maskę grzecznego chlopca i powiedziałem "twardo", że jak Robb nie nagra to i ja nie nagram - w ostatniej minucie utworu Luna słychać zatem ten świetlany rozstaw głosów z reżyserki, choć Robb zauważył, że "na próbie wyszło lepiej". Na wodzie to...

Dopiero wtedy powiedziałem Tommowi o tym, że wymyśliłem "poprzeczne chórki" do Halo Halo. właśnie poszliśmy na obiad i Robb opowiadał o koncercie Suzanne Vegi i nagle Tomm przeprosił, że on nie może się skupić na rozmowie, bo myśli tylko o tych chórkach, hehe. Poszliśmy je zatem wgrać i tu już bardzo słyszę, że nie spaem dwie noce, cóż zrobić. Może w Niebie uda się wydać remastera Luny featuring wyspane wokale gera.

Zostało pół godziny i wtedy Tomm powiedział: "no to gero, twoje ostatnie podrygi w studiu" i puścił mi numer Tren, w którym nie wiedział co zrobić z bridge'ami. Powiedział, żebym coś zaśpiewał, no to coś zaśpiewałem. "Nie gero..." - zadrżałem, że się skompromitowałem, ale chodziło o... - "...nie śpiewaj "o-o-o", tylko bardziej "a-a-a"!" Ufffff.... No to zaśpiewałem na trzy głosy "a-a-a", zupełnie się nie przejmując, bo byłem pewny, że to pójdzie W TŁO! A tutaj naglę dostaję acetat i słyszę , że śpiewam wręcz leada, o nie!!!

Oczywiście mój wkład w płytę Luna jest ostatecznie marginalny. Bardzo się cieszę, że materiał jest nie mój i mogę otwarcie go wychwalać. Jak już wspomniałem, mógłbym już nic innego w życiu nie zaśpiewać, a i tak byłoby - dla tej płyty - warto spędzić długie, fantastyczne godziny na wsłuchiwanie się (krwią, a nie uchem) w harmonie wokalne i rozgryzanie ich, co w lewym kanale, co w prawym... Bo ten album przynosi - paradoksalnie, bo to jest przecież podróż w ciemnościach - prawdziwe Pocieszenie i prawdziwe U-noc-nienie. Nie wszystko jeszcze do końca rozumiem jak działają te cząstkowe śmierci i na jakiej zasadzie wypływa z nich życie, ale wiem jedno - ta LUNA świeci w każdą noc, nawet bezksiężycową i zawsze pomaga. Może nie tak jakbym chciał, ale zawsze.

Oto zatem Moody Blues na płycie Tomasza Budzyńskiego:
Na niebie ciągły Ruch Chorzów

otoKarbalcy - 2016-05-14, 02:41

Ale na wodzie, to eee... Hehehe :D
Lodge - 2016-05-14, 09:36

gero 27/40 - Czerwone Gitary

Kolejny zespół, który był jakoś zawsze around, ale tym razem przez duuugi czas nic z tego nie wynikało. Co z tego, że w liceum śpiewaliśmy Jedenastkę, na Studniówce Maturę (głównie po to, żeby wystąpiła linijka "MINUJE studniówka"), a ja nawet nagrałem sobie jakiś ciąg przeboyouth z radia na kasetę - po prostu nie mogłem tego wziąć za swoje, głównie przez w większości utworów niestety nieporadne teksty...

Gdy byłem na studiach, jakoś pojawiło się w domu charakterystyczne trzykasetowe wydawnictwo z pierwszymi trzema albumami. W końcu coś drgnęło - nie było to to samo co z Beatlesami, którzy zawsze byli dla nie ponad- i poza-czasowi, tym razem przyjąłem muzykę Czerwonych Gitar jako "starą" i jako przydatny soundtrack do opowieści Rodziców o niesamowitych rzeczach, które wisiały w powietrzu w latach 60-tych, nawet tutaj w rozkwicie reżimu. W takim ujęciu niezgrabne teksty i kanciate czasem wykonania przestawały przeszkadzać, a nawet dodawały tym piosenkom poblasku jakiejś świętej naiwności. Na podobnej zasadzie lubiłem wczytywać się w kwadratowe "młodzieżowe" dialogi w książce "Tabliczka marzenia" - no i wszystko pasuje, w okropnej adaptacji filmowej, w scenie "prywatki" rozbrzmiewa świetny numer Jak mi się podobasz.

Ta piosenka wyszła w epoce na EP-ce, co strasznie wyszło jej na złe i mi też, bo gdy złapałem drugą fazę zainteresowania Czerwonymi Gitarami w połowie pierszej dekady obecnego wieku, wydawnictwo "Kolekcja czwórek" było już out of print i utwór zdobyłem na jakiejś tandetnej składance, których pełno w sklepach. Co jest zresztą prawdziwym skandalem: w tej chwili dostępna dyskografia zespołu stanowi jeden wielki burdel - do dziś nie mam na płycie skądinąd znakomitego utworu Posłuchaj co ci powiem dziś, bo pomija go każda z dwudziestu śmieciowych składanek. Nie mówię już o tym jak - mimo wszystko - legenda zespołu została ośmieszona słynnymi przetasowaniami w składzie. Szkoda, bo klasyczne i mniej klasyczne składy z Krajewskim pozostawiły dużo numerów, których nawet nie bardzo mam jak się czepiać: Wróćmy nad jeziora, Nie licz dni, Anna M., pastoralna (!) Ballada pasterska, czy nawet przenadawane Kwiaty we włosach. I nawet tam, gdzie całościowo nie do końca wszystko mi gra, wciąż mogę sobie odcedzić MOMENTY, które do dziś mnie przeszywają, jak ten gdy Krajewski wchodzi z drugim głosem w Annie Marii.

Na szczęście gdzieś na początku roku 2008 udało mi się w ostatniej chwili zdobyć na kompakcie wydawnictwo "Czerwone Gitary 3/Na fujarce" i ta druga płyta bardzo mi się spodobała, choć oczywiście nie w całości. W tamtym czasie odkryłem też dogodne połączenie nocnym PKSem z Nowym Sączem i kiedy po raz pierwszy jechałem tak do Witka, w okolicach Bożego Ciała, w końcu z nowymi horyzontami w klacie, te piosenki jakoś bardzo dobrze zagrały przez ten noc, zupełnie nie staro, świetnie dopełniając gasnące widoki za oknem a potem wychodzące z nocy zjawy olbrzymich kominów na wysokości Krakowa, który już na zawsze miał trącać jakieś niezblokowane do końca struny. Noc nigdy nie jest "miła" i te dobroduszne śpiewanki Czerwonych Gitar stanowiły ciekawą otulinę, zwłaszcza ten numer, który przedstawiam z niejakim zawstydzeniem, bo kiedyś Siora go wręcz zlinczowała za grafomaństwo. A mnie cóż zrobić jakoś rusza i ta okaryna, i to wymienianie się wokalistów (Benek na głównym wokalu!), i to przemieszenie blach i smyków, i nawet jak zawsze zbyt dosadne bębnienie Skrzypczyka, i może nawet tekst...

Dawno i daleko

Lodge - 2016-05-17, 14:22

gero 28/40 - Doors

Ledwie tydzień temu siedzieliśmy z Witkiem pod mostem w Nowym Sączu i rozmawialiśmy o tym świetlanym cyklu 40/40 i zadał palące pytanie czy zespół Doors rzeczywiście nie zasługuje na bycie tu... Od razu pomyślałem sobie zacierając mózgowe ręce, że ależ tak, Doors bez Morrisona zasługuje, hehe...

Nie jest to do końca prawda, w końcu gdy ktoś do mnie dzwoni, to słyszy Riders On the Storm na czekanie, co wprawdzie wynika gównie z tego, że żaden inny wykonawca mojego 40/40 nie jest dostępny w usłudze, no ale nie ukrywam że numer piękny. Nie ukrywam też jednak, że na żadnym innym wykonawcy się aż tak bardzo nie zawiodłem. Pytanie czy Jim Morrison jest odpowiedzialny za słój mit, na który się tak bardzo nabrałem w wieku młodzieńczym, że muzyka była w gruncie rzeczy nieważna (a jak już doszła później do głosu, okazao się, że mnie w gruncie rzeczy nie rusza - a przynajmniej na pewno te wychwalane pod niebiosa za przeproszeniem partie instrumentalne w Light My Fire, pisząc pars prototyp...)?

Gdy pisałem pracę magisterską o wymowie brytyjskich rockersów, natrafiłem na bardzo ciekawą książkę niejakiego Dicka Bradleya pt. "Understanding Rock'n'Roll", w której dokonuje on kluczowego dla mnie rozróżnienia między brytyjskim i amerykańskim podejściem do sprawy. Już mniejsza o to z czego to wynika, ale okazuje się w uproszczeniu, że brytyjski rock zawsze parł ku zespołowości wykonań, stapiania wielości w jedno, z kolei amerykański wolał ustawienie: frontman + zespół akompaniujący. I wszystko jasne, przynajmniej jeśli chodzi o Doors - po prostu skreślam wszystkie te momenty gdy mamy do czynienia z układem Jim + reszta. Najlepsze dla mnie są "brytyjskie" płyty ze środkowego okresu, w którym wokalista jest wyraźnie częścią większej całości, śpiewa piosenki gitarzysty i daje się nawet wtłoczyć w trąbki, hehe. I wtedy jest zresztą niesamowity, bardzo lubię jego śpiew. Podobnie jak żałuję, że wynże wgryzły mu się w mózg i potem nie napisał już niczego tak poruszającego (mnie) jak Horse Latitudes.

Tak to mi się przez te lata porobiło z tą polifonią, nazywano mnie wprawdzie tyranem, ale nikomu by nie przyszło do głowy mówić o Gerard Nowak & The Soundrops, hę? To już byłaby wielka obraza :)

Na pierwszej płycie bez Jima The Doors poradzili sobie bardzo nieźle, nie dam sobie wmówić, że to kupa gówna, choć rzeczywiście Ray Manzarek powinien zapłacić jakąś karę za bycie głównym wokalistą. Ale co najmniej dwa numery na płycie Other Voices (oba o Jimie, więc i Jim niejako uczestniczy) są jak dla mnie tak świetne, że nawet Manzarek nie zdołał ich popsuć. I nie jest prawdą to, że lubię bo inni nienawidzą, o nie - gdzieś w roku 2008 kupiłem sobie w końcu płytę "Full Circle" i na tej zawiodłem się tak bardzo jak wszyscy (choć i na niej uda się znaleźć jeden wspaniały numer - The Piano Bird).

Mr Mojo - życzę nam spotkania po drugiej stronie i to nie na "feast of friends", ale tutaj już nie musisz Risin' - pacz jak sobie chopaki radzo bez Ciebie ;)

Hang On to Your Life


PS. znana skądinąd T. Kobieta tak skomentowała ten post:
z mojej strony Lajk (My Fire) smile emoticon bo super się to czyta

Lodge - 2016-05-18, 13:38

gero 29/40 - Fleetwood Mac

Gdy zespół Soundrops został roboczo założony w roku 1999, wydawało mi się, że to wszystko jest trochę na brudno i tymczasowo. Potem wynikły te przeróbki Armii, a potem nagranie w SP i jakoś samo z siebie to okrzepło i wyszło na świat. Dobrze, że trwało to tak długo, bo musiałem po prostu przyzwyczaić się do harmonii z głosem żeńskim. Na nagraniu z pierwszego koncertu Soundrops, głos Siory w ogóle nie przebija się przez nasze. Pierwszy raz kiedy miało to dla mnie sens nastąpił wtedy gdy opracowaliśmy Scarlet Inside, ale prawdziwy wybuch miał miejsce przy okazji Go Your Own Way - nagrałem sobie wersję koncertową na kasetę video i potem zaśpiewaliśmy to z Siorą - właśnie tak, ogniście i "za szybko", na słynnawej kasecie z bebechami pt. "Songs From Ventricles and Thresholds". Ale świetna była ta wersja live z 1977, niejako przynosząca oczyszczenie rozgrywkach rodem z telenoweli (czyt. Sodomie i Gomorze) między członkami zespołu i bolesnej acz komercyjnej płycie "Rumours", jakież tam są dziwne spojrzenia i gesty na linii Stevie-Lindsey, no i jeszcze raz: co za ogień. Wersja studyjna przy tym to wielki flak.

Najlepsze czasy dla zespołu Soundrops nastapiły w latach 2009-2010, kiedy strzepnęliśmy z siebie wspomnienie nieudanego występu po drugim meczu Legenda-Triodante w klubie Czytelnia i zaczęliśmy występować w różnych miejscach w Poznaniu. Na koncert wiosną 2010, w nieistniejącej już niestety Charyzmie, przygotowaliśmy w głównym secie wyłącznie autorskie numery, z jednym wyjątkiem, właśnie Go Your Own Way, tym razem już z udziałem Pawła, który śpiewał najniższą harmonię. Oczywiście skakaliśmy sobie z Siorą do oczu kto ma śpiewać te wysokie dośpiewy w refrenie (GO your own way!). Na swoje usprawiedlywienie mam to, że wtedy byłem w życiowej formie głosowej, cały numer wykonywaliśmyśmy o jeden ton w górę - z F do G, żeby było łatwiej grać, a i tak wszystko swobodnie wyciągałem na próbie na Poddaszu przed koncertem, na którą wpadł akurat Adam z rodziną i naprawdę trudno byłoby mi wybrać, który trójgłos, czy z nim, czy z Siorą wypadał lepiej (oczywiście Triangelsi też coś wtedy zaśpiewali). To był niesamowity czas, struny głosowe miałem świetnie naoliwione, a po próbie jeszcze sobie sam dla siebie zaśpiewałem I'm Looking Through You Beatlesów i też wszystko - jedyny raz w życiu - powyciągałem. Koncert udał się całkiem nieźle, choć ja miałem znowu wrażenie, że ze strony widowni "sunął lód" i - of all people - Tom Budzyński musiał mnie przekonywać, żeby wrócił na bis (ups).

W następnym miesiącu Budzy grał koncert na Starym Rynku w Poznaniu, przed którym była próba w Pustrzykowie, na której idiota nie miałem nic do picia. Wróciłem do domu i wychłeptałem z pięć litrów wody z kranu - czy to to, czy to nie to, w każdym razie skończyło się to dla mnie (jak to widzę teraz) zapaleniem krtani. Jeszcze ten koncert w sobotę odśpiewałem, ale w poniedziałek zupełnie straciłem głos. To były dni, przecież następnego dnia we wtorek miałem wystąpić na planie filmu "Podróż na wschód", a w piątek na koncercie z okazji 25-lecia zespołu Armia. Wtorek cały przeleciał z Mr. Tymiankiem i Mr. Podbialem w ryju, a i tak musiałem zaśpiewać Gdzie ja tam będziesz Ty oktawę niżej. W piątek w zaśpiewanie jednej zwrotki w Other Side musiałem włożyć całe swoje yes-testwo :) Całą parę w głosie odzyskałem na szczęście w następnym roku, ale takiej skali jak wtedy już nie.

Ale na szczęście Adam nagrał to wykonanie i gdzieś ma ten filmik. więc może jeszcze wypłynie. Na razie - original version:
Go Your Own Way live 1977

Lodge - 2016-05-20, 17:51

gero 30/40 - Anthony Phillips

W drugiej połowie pierwszej dekady XXI w. nastąpił rozkwit różnych mniej lub bardziej szemranych platform czytaj radj internetowych, które bardzo zmieniły oblicze rynku muzycznego. Najważniejszą z tych stron było dla mnie last.fm, na którą z powodzeniem wpuszczałem nagrania Soundrops i nie mogłem nadziwić się ilu ludzi tego (chętnie słucha) - do roku 2013, kiedy to strona została ostatecznie zniszczona i pozbawiona sensu, uzbierało się 12,000 (zarejestrowanych) słuchaczy. Były jeszcze inne, o których nikt już dzisiaj nie pamięta, takie jak niejakie radio we7, na którym było dużo Anthony'ego Phillipsa.

Miałem do niego zawsze dużo szacunku jako do jednego z olejów napędowych pierwszej odsłony Genesis - ta muzyka była tak świeża i tak "licealna", że nawet mogłem mu wybaczyć niemrawe chórki, które niemal zniszczyły kilka piosenek na rzeczonej "From Genesis To Revelation" Czytałem, że po odejściu z Genesis nagrał wręcz tony muzyki solowej, ale dopiero dzięki radiom internetowym mogłem jakąś tego część usłyszeć (dziś już mam kilka płyt). Z początkowego, piosenkowego okresu solowej działalności nie sposób nie wyróżnić nagranej z Mike'iem Rutherfordem płyty "Geese and the Ghost", na której jest dużo klimatów pastoralnych, a nawet jeden numer, który zupełnie brzmi jak Soundrops! Potem było wprawdzie różnie (zwłaszcza jak Ant brał się za śpiewanie, wtedy nie mógł pomóc nawet znakomity perkusista Michael Giles z pierwszego składu Crimson) czy też wprost nieciekawie (straszna płyta "1984", brrrr...), ale na szczęście odnalazł się jako kompozytor i wykonawca muzyki instrumentalnej, najczęściej filmowej & telewizyjnej. Przeważają tu oczywiście utwory na jedną gitarę akustyczną... Ant nie jest wymiataczem, ale mimo wszystko nazwę go wirtuozem. Technicznie większość z tych etiud jest do opanowania nawet dla mnie, ale najważniejsze jest to co nie jest zagrane, co tkwi między tymi dźwiękami - jakaś niewymowna tęsknota za takim światem, w którym mniej rzeczy się nie udało... Polecam zwłaszcza zbiorek pod tytułem "Pathways & Promenades", choć nie wiem komu, bo sam się antyzagalopowałem i nie zdążyłem kupić i teraz jest out of print...

Na razie śpiewają nie Gero & Morelka tylko Phil Collins i niejaka Vivian McAuliffe. Pastoral w pełnej zieleni, ale trochę dziwnie było usłyszeć, że ktoś tak po prostu na debiutanckiej płycie machnął sobie coś takiego, na co mi zeszło albumów dziesiętnaście, a to i tak jeszcze nie tam jest ;)

God If I Saw Her Now

Witt - 2016-05-20, 20:13

Layk. Komeut ;) .
Lodge - 2016-05-21, 13:47

gero 31/40 - Blossom Toes

Innym odkryciem radji internetowych był dla mnie zespół Blossom Toes - na starym dobrym Majspejsie odkryłem utwór I'll Be Late For Tea, który mnie wręcz olśnił, a to już niełatwa była rzecz w wieku lat 34... A potem już słuchałem całej płyty "We Are Ever So Clean", zapomnianego klejnociku psychodelicznego popu z 1967, trochę nierównego (po co te szkaradne wodewile), ale w najlepszych momentach dorównującego jangle-gitarowym piosenkom Lennona z płyty "Revolver". To właściwie był kolejny moment, kiedy opadły mi ręce, bo znowu odkryłem poniewczasie, że ktoś zagrał DOKŁADNIE to co ja chciałem (nawet mam - od 1994 roku - w zanadrzu tekst o bardzo podobnych sprawach co w piosence Mr Watchmaker)... Niestety zespół jest tak mało znany, że nawet na youtubie nie uświadczymy dwóch najbardziej radosno-beatlesowskich numerów, ale w dobrej wersji jest za to bardziej ospała piosenka "What On Earth", z czytelnym nawiązaniem do She Said She Said w codzie

W 2010 roku nagrywałem mój dziś ulubiony (na pewno jeden z trzech ulubionych) album Soundrops, "Good Reinerz" w całości poświęcony Ziemi Kłodzkiej, a w szczególności Górom Bystrzyckim (jednak szkoda, że ostatecznie wypadł z niej numer Kudowa Stone, to był dobry żart Cruelli...) W każdym razie do jednego z numerów dołączyłem w hołdzie cytat właśnie z niniejszej piosenki Blossom, sprawdził się tak dobrze jak drumla Witka. To był kolejny dobry rok, ten 2010...

What On Earth

Witt - 2016-05-21, 15:45

Lodge napisał/a:
Kudowa Stone, to był dobry żart Cruelli


Przybliżysz?

Lodge - 2016-05-22, 09:08

gero 32/40 – Nick Drake

Kolejne odkrycie rodem z lasta i pochodnych stron, choć zdaje się, że pierwszy raz słuchałem tego artysty u Toma Budzyńskiego. I znowu zdumienie, że ktoś z większą wprawą dopełnił rzeczy, które ja tylko przeczuwałem, i to najbardziej w liceum, kiedy fascynowały mnie na pozór nieprzystające do siebie akordy. Tym razem jednak poziom wykonawczy, zwłaszcza jeśli chodzi o grę na gitarze był dla mnie niedościgniony – zawsze byłem zbyt leniwy na zabawę alternatywnymi strojeniami, a już artykulacja Nicka Drake’a bywa wręcz nieskazitelna, nigdy tam nie dojdę. Za to kiedyś miałem chyba trochę podobny głos, zanim mi się na niemłodość obniżył, i zanim przestałem śpiewać tak bardzo gardłem. To tam nieważne, niesamowite jest to jak kojąca jest ta muzyka nagrana przecież przez człowieka targanego tyloma niespełnieniami. Na początku wolałem te bardziej bogate aranżacje zwłaszcza z płyty „Five Leaves Left”, ale teraz najlepszy jest dla mnie album „Pink Moon”, tylko gitara i głos – zwykle takie połączenie nudzi mnie przy trzecim kolejnym utworze, ale tutaj tyle się dzieje w tym graniu, że naprawdę wystarczy.

Właśnie, jest jeszcze jedna rzecz, która bardzo mnie porusza w Nicku Drake’u – jego śmierć, samobójcza czy nie, była spowodowana głęboką depresją u podłoża której leżał m.in. brak większego odzewu na jego twórczość. Ja też już kariery nie zrobię, co wynika przede wszystkim z osobistych nieudolności, a w dalszej kolejności z pychy i z chorobliwej niechęci do pójścia na jakiekolwiek ustępstwa w różnych kwestiach. Mogę się za to cieszyć całkowitą wolnością artystyczną, a jeśli przychodzi gorycz, że mało kto klika Soundrops na youtubie, mogę sobie pomyśleć o Nicku Drake’u i przypomnieć sobie, że dużo lepsi ode mnie mieli gorzej niż ja. od razu jest spokojniej.

Things Behind the Sun

Lodge - 2016-05-26, 11:03

gero 33/40 - Armia (cz.II)

Pod koniec roku 2012 ukazał się soundtrack do filmu "Podróż na wschód", na którym zabrałem głos w pięciu czy sześciu utworach, jednym z nich being nawet Towards the East, który - jak setki innych - nagrałem na Poddaszu w kuchni w programie Audacity (w moim przypadku raczej "Auda-Village") używając mikrofonu za 8 zł, w dodatku pożyczonego w roku 2002 od ex-girlfriend, a tu powędrował aż na prawdziwą płytę Armii!!! Nawet bez mego udziału (czy trafniej: pomimo mego udziału) album wydał mi się niesamowicie szczęśliwy, a już wieść, że będę gościnnie uczestniczył w trasie go promującej zelektryfikowała mnie jak ten parowóz...

No i tak w roku 2013 przemierzałem w busie duże połacie cry-u z zapartym tchem i ściśniętym ze wzruszenia sercem. Jako że w tamtym czasie cały mój zwyczajny świat zaczął się w sumie walić, te koncerty dostały niespodziewane dodatkowe zadanie stawiać mnie na nogi. I tak było – nigdy nie zapomnę tych wszystkich magicznych momentów…Tom niespodziewanie opiera się o moje plecy gdy śpiewamy (także z Kubą) w Rzeszowie trójgłos w numerze Breakout (ta harmonia była zawsze wstrząsająca, a jeszcze solówki prowadzące no właśnie dokąd… dla mnie osobiście ten numer był BEST SONGIEM na trasie)… Rafał podchodzi do mnie przy numerze Towards the East i wykonujemy „akustyczny pojedynek gitarowy”… Wymieniamy z Przemkiem znaczące spojrzenia zawsze gdy wykona jakąś karkołomne przejście… Paweł kopie mnie w kostkę we Wrocławiu gdy zaczynam wydziwiać, hehe… Kuba układa dłoń w literę „C”, bo taki jest akord w podejściu do ostatniej zwrotki w Katedrze, a ja zawsze zapominam… Karol pokazuje mi w Krakowie na komputerze genialne podanie piłki pod nogami w NBA… Żarciki z Amadem i Krzysiem,” gero, Wielki i Mały Kack…” No i inne niezliczone śmiechy – groteskowe, prześmiewcze, porozumiewawcze i perliste, ale też tak poważne rozmowy, że siedzę cicho bo nie chcę się wygłupić swoją niewiedzą i głupotą. Oczywiście też napięcia i niesnaski – wszystkie wzorowo rozwiązywane… Seminarium męskości i dorosłości. No i najlepszy moment trasy: siedzimy po koncercie wszyscy w małym pokoiku 112 (nominalnie zajmowanym przez Karola i mnie) w Szczecinie-Dąbiu, z mojego telefonu komórkowego sączy się niemal niezauważalnie płyta „Revolver”, a my opowiadamy sobie historie ze szkoły (wygrywa historia Karola z podsłuchem).

Dzięki, men, I will not forget!

Na filmie rzecz z Olsztyna, kiedy zrobiłem się tak gruby, że jak usłyszałem, trzeba było mnie na oficjalnych zdjęciach z koncertu fotoszopować, ups

Steam-Powered Train no.8

Lodge - 2016-05-27, 09:01

gero 34/40 - supergrass

Na pierwszą falę brit-popu załapałem się niejako z drugiej ręki - pierwszy raz usłyszałem Wonderwall na pierwszej imprezie na pierwszym roku studiów (wtedy co tak darliśmy ry-yeah, że sąsiedzi wezwali policję, a gdy ona już przyjechała, wszyscy już prawie poszli i we czwórkę siiedzielismy przy herbatce i Simonie & Garfunkelu) - Majkel włączył to Oasis i mówi: "a te wiolonczele to jakiś melotron czy coś" (ja ci dam "czy coś"!). Drugą już bardzo dobrze pamiętam myself, zwłaszcza wyjście na świat "Trzynastki" Blur, ale wtedy największe wrażenie zrobił na mnie numer Moving Supergrass.

No i teraz w 2013, kiedy zbiegło się bardzo dużo przeciwności, akurat ten zespół bardzo mi pomagał, niespodziewanie przywołując duchowe świetliki z końca studiów i przynosząc trochę wybuchowej energii. Niestety z Supergrass mam taki problem, że na 10 takich sobie numerów znajdzie się tylko jeden the-bitny, ale wtedy rzeczywiście się przelewa... choć znowu nie tak do końca, hehe... Sun Hits the Sky jest niesamowicie odległy, ale po co pod koniec ta mielizna (bo nie można tego nazwać nawet improwizacją)... Going Out ma niesamowitą zwrotkę, w Top 10 zwrotek ever, ale może jakiś refren by dać, Gaaz? Mary zaczyna się świetnie, a potem, że tak pem, zgliszcza... It's Not Me ma super refren, ale z kolei zwrotka kuleje (ale się zrobił upierdliwy na stare lato!)

Jednak gdy to się wszystko zbierze, zostaje dużo wielkich momentów, a numer Moving pozostaje w całości jednym z moich ulubionych utworów. Tysionc przesuchań nie zabiło magii tych glissand(ów) na wokalu pod koniec każdej frazy w zwrotce, mocne wejście refrenu niezmiennie daje mi kopa, a ta lekko "mellotronowa" barwa Hammonda zawsze koi, nawet gdy w łączniku między zwrotką a refrenem wybuchają jakieś straszne nuty od tyłu... Życie...

No i prywatnie kibicuję zakazanej buźce wokalisty, bo jest niemal w punkt rówieśnikiem Triangelsów, o siedem dni starszy od Pawła i o miesiąc i trzy dni starszy ode mnie. Jeszcze cię dogonie, Gaaz! :)

Moving

Crazy - 2016-05-27, 15:38

Nie wiem czy tylko dlatego, ze Luna jest dla mnie taka istotna, czy jest w tym kawalek obiektywnej prawdy ;) , ale wpis 26/40 wydaje mi sie sercem i szczytem tych wszystkich wpisow.
Lodge - 2016-07-08, 09:53

gero 35/40 - The Kinks

Po przerwie związanej z różnorakimy napięciami (prywatnymi, nie posłowi!) wracam by zakończyć ów świetlany cylk. Dzisiaj zespół, który był ze mną od zawsze, choć na drugim planie, może dlatego, że raczej nie grał muzyki "ładnej", tylko programowo surową/poszarpaną/niedorobioną, no i wokaliści rzadko pokuszali się o sięgnięcie po trójgłos (mimo, że gdy się udawało - Plastic Man, Driving - miało to mocny wydźwięk). A jednak przez lata nabudował mi się dla nich wielki szacunek, chyba najbardziej za to co udało im się upichcić poza głównymi nurtami rażenia (czyli najpierw proto hard-rockiem, a potem proto-brit-popem, skończywszy na proto-kole, uu żarcik). Po pierwsze zatem muszę wspomnieć o przecudnej urody utworze See My Friends, który raz rozbłysł mi w głowie przy wyjściu z lasu w Górach Orlickich nad Dusznikami na polanę, powodując lekką epifanię i odblaszczając powiew raju - a mówiąc po tylko-rockowemu: bardzo dobry utwór proto-psychodeliczny. Ważnym utworem jest dla mnie także Days, który sprawdził się wiele razy w mordzie Yours Truly'ego, przy okazji różnych Akademii na koniec roku, re-unionów i innych pożegnań - bo ten utwór to piękny przykład niegroźnej, bezceremonialnej i bezpretensjonalnej nostalgii. O właśnie, mimo wszystkich swoich wewnętrznych konfliktów, to był bardzo ZDROWY zespół.

Piszę o The Kinks pod koniec 40/40, bo we wrześniu zeszłego roku miałem możliwość odwiedzić Adama w Twickenham, London. Tym razem uparłem się, żeby odwiedzać miejsca jak najbardziej oddalone od dusznego (choć nie zdrój) dla mnie centrum i jeżdżąc i trekkując po obrzeżach napatrzyłem się do cna na tzw. Village Green, której koncept Adam mi dogłębnie wyjaśnił. Łatwo wrócił mi zatem zachwyt nad wspaniałą płytą "Village Green Preservation Society", bo na własne oczy zobaczyłem co oni tak naprawdę chcieli zachować i w całej tej swojej angielskości, padło to bardzo blisko moich pastoralnych przestrzeni. Dołączam do Towarzystwa - ramię w ramię, pim pim pim!

Village Green Preservation Society (Live)

Lodge - 2016-07-09, 14:21

gero 36/40 - Acid Drinkers

Acidów poznawałem niejako "do tyłu", jako że tak powiem odnogę Litzy, gdy ów już zdążył odejść z zespołu. Oczywiście od razu kupiłem zawadiacko-poznańskie podejście do rzeczywistości, gorzej było z samą muzyką, no bo w zakutym mym łbie nie mogło się pomieścić to, że jakiekolwiek melodie i harmonie ukryte były w gitarach, a nie w wokalu. Jako człowiek z zupełnie innej bajki, doceniłem po prostu kunszt instrumentalistów, pomysł na siebie i zawoalowaną erudycję - to i tak dużo.

Album High Proof Cosmic Milk przy pierwszym przesłuchaniu (gdzieś tak 2001) nie spodobał mi się w ogóle, choć dalekie dźwięki gitary akustycznej z Human Bazooka i towarzyszące jej obrazy niespokojnego wschodzącego słońca z dokumentu TVP o ostatniej trasie Acid z Litzą gdzieś tam błyskały w tle głowy. Jakoś na wysokości roku 2008 zrobił się jednak z tego ulubiony album Acid, a na przełomie roku 2015/16 - jedna z ulubionych płyt w ogóle.

Akurat w tamtym czasie runęły u mnie ostatnie ostoje bezpiecznej niedorosłej ułudy i w nawale ciemności niełatwo było znaleźć oddech (nie mówiąc już o pocieszeniu) w jakiejkolwiek muzyce. Ten album bardzo mi wtedy pomógł zapewne przez swoją absolutną osobność. Na szczęście wtedy nie znałem albumu "Roots" Sepultury, więc wszelkie patenty jakie od nich sobie Litza pożyczył, na mnie robiły wrażenie mega oryginalnych, zresztą i dziś nie zgadzam się z zarzutami o jakimś ordynarnym kopiowaniu. Mniejsza z tym, w zestawieniu z Hollies i Herman's Hermits TA muzyka robiła na mnie jakieś totalne wrażenie, z jednej strony hipnotyzowała i łagodziła ataki rzeczywistości, z drugiej - nie było w niej nic niezdrowego, mieniła się kolorami, tętniła życiem (MORE LIFE) i zapraszała do podjęcia walki. Bardzo mi odpowiadała z jednej strony konsekwentna jednorodność brzmieniowa i jednolity TON całości (nie miałem wtedy ochoty na żadne acidowe żarciki), z drugiej strony - absolutna nieprzewidywalność samych kompozycji, przejawiająca się w radykalnym odejściu od schematów formy piosenkowej, tego jak "miałaby" wyglądać tradycyjna solówka czy zaśpiew. Może poza końcowym Gain On !@#$%^&*, właściwie od początku do końca ta płyta nie ma dla mnie słabego momentu, wysilone i obłożone tysiącem efektów partie Titusa absolutnie mnie powalają, a sok z nisko strojonych gitar każdorazowo odświeża. Jeśli miałbym coś wyróżnić, to oczywiście numer tytułowy z cudowną dygresją a la 'Marana Tha', ale też wspomnianą Bazookę z niesamowitą codą na jak mniemam gitarę akustyczną Litzy i "gitarę glissową" (hehe) Popkorna. Kto by pomyślał, że w wieku 39 lat, po nabraniu takiej wprawy w listowym odrzucaniu co gorszych kawałków płyt i odchudzaniu tracklist, będę miał taką satysfakcję przy odsłuchu CAŁEGO albumu. Wielkie dzięki, Robert :)

Human Bazooka

Crazy - 2016-07-12, 10:52

Bardzo sie ciesze, ze ten wontek wrocil! Mam plan na te wakacje, zeby potem przeczytac od nowa wszystkie 40 i posluchac wszystkich linkow. Chocby taki live Village Green!
A potem zrobic z nich liste, hu hu! :D

Lodge - 2016-07-18, 15:17

gero 37/40 - The Searchers

Kolejny zespół - życióffka, są ze mną od piątej klasy podstawówki, kiedy nagrałem sobie z radia kilka przebojów na kasetę magnetofonową. (Spowodowało to zresztą mój pierwszy w życiu konflikt "obiektywistyczny": w następnym tygodniu w tej samej audycji leciał zespół Yardbirds i Ojo chciał, żeby TO nagrać, ja mówię, że nie mam miejsca, bo tu Searchers już są, a Ojo: "ten numer [Still I'm Sad] jest lepszy niż jakakolwiek piosenka Searchers" - ale ja się nie dałem!)

Ale przez długi czas miałem ich za trzeciorzędny zespół szeździesiony, do momentu gdy - na wysokości studnióffki - na jakiejś dziwnej składance u koleżanki Agaty Z. odkryłem piosenkę Goodbye My Love opartą na tak rozbuchanych melizmatach, że nawet ja się zastanawiałem czy tak MOŻNA, ale numer mną bardzo wstrząsnął, zresztą sam wtedy musiałem się z jedną pożegnać - w swoim pamiętniku zrobiłem gruntowną analizę tej piosenki niczym na polskim, hehe...

Powiedzmy do roku 2010 nigdy nie widziałem żadnej płyty Searchers w polskim sklepie, serio. Na szczęście najpierw w sukurs przyszedł mieszkający wtedy w Anglii KTWSG, od którego przyszła bardzo miła składanka (ukłony), aż w końcu kupiłem sobie całą dyskografię (z okresu Pye-owego) przez internet. Zespół przeszedł do drugiej ligi i tam sobie schludnie brzęczał, aż tu nagle WTEM!BUM! w tym roku jakoś tak trzasnął, że aż musiałem o nich napisać summę dyskograficzną dla magazynu Lizard ;) Nie wiem czy to przejaw zdziecinnienia czy dojrzałości, ale jakoś te nadspodziewanie wysmukłe dźwięka zaczęły mnie niefrasobliwie omotywać. Najtrudniej było mi się pogodzić z tym, że te wszystkie piosenki są w ogólnej rozrachunkowości tak bardzo błahe, ale w końcu nie każdy musi przez cały czas rozdzierać serca, może niektórzy są od tego by je bezpretensjonalnie i bez historii zaszywać. Taka schludna muzyka po nic, rozrywka, która nic nie rozrywa, ale jednak gdzieś tam ukrywa jakieś drugie dno...

Goodbye My Love

Lodge - 2016-07-19, 10:00

gero 38/40 - niemiła niespodzianka ;)

Dzisiejszy wpis będzie być może najciekawszy – ten trzydziesty ósmy slot był dla mnie przez długi czas niemałym wyzwaniem (ostatnie dwa były od dawna wiadome).

Najpierw wypiszę wykonawców, których z różnych powodów nie zdecydowałem się wstawić do tego zestawienia, co niekoniecznie znaczy, że wszyscy oni są poza moją Top40. A zatem specjalne podziękowania dla następujących (wszyscy byli brani pod uwagę i kolejność ma znaczenie): 2TM2,3, Syd Barrett, Roy Wood, Rolling Stones, Queen, Tim Buckley, Jeff Buckley, Antonina Krzysztoń, Glen Hansard, Everly Brothers, Marek Grechuta, Freddie & the Dreamers oraz Spirit of 84. Niniejszy wybór zapewne wielu stałych trzytelników cyklu mocno zniesmaczy, ale przekroczenie 40-tki ma dla mnie i tę fortunną stronę, że wreszcie trochę skarlał parszywy demon o nazwie Cosobiepomyślą. Otóż dzisiaj będzie o grupie Stare Dobre Małżeństwo.

Oczywiście nie udało mi się uciec przed „toczy-toczy-swój-garb-uroczy” ani przed „tylu-tylu-tylu” nawet w liceum, gdy programowo nie słuchałem polskiej muzyki. Z jednej strony aż wzdrygałem się przed tymi rzewnościami, z drugiej – jako że zazwyczaj słuchałem tych piosenek z drugiej ręki - wbrew mojej woli te czasem kulawe wykonania (wiadomo: ogniska, pociągi, namioty…) ułożyły się w całkiem miłe wspomnienia (Ewa P. śpiewa na campingu w Rzymie…) No i do dziś zdarza się usłyszeć kogoś z gitarą, kto to wykonuje, zawsze chętnie słucham (zdaje się, że ten jedyny raz kiedy widziałem jak Elsea gra na gitarze (na Poddaszu!), to też był „Jak", czyż nie?)

Czasem dochodziły też do mnie oryginały – po jakiejś imprezie w liceum puszczano koncertówkę SDM i przed rzeczonym „nowy dzień wstaje” zespół grał strzępki szlagierów typu Smoke On the Water, że niby ten ich numer jest takim samym evergreenem, ależ to mnie ubodło, hehe! Ale raz w Radiu S (dziś to nie do pomyślenia) poleciał numer „Zdziwiona” i to nie było wcale takie odlegle od Triangelsów, zadziwiło mnie… No i potem była Koleż-anka o wodnym przezwisku, która była fanką i przymusiła mnie do odsłuchania jednej płyty, zgrzytałem zęboma ale nie przy wszystkich numerach. Potem długo ją nakłuwałem śpiewając „dobrze że wróciłaś, kwiaty w wagonie…” uu żarcik

W solidnym jak mi się wtedy wydawało wieku 30+ nadeszły pierwsze jak mi się wtedy wydawało ciemności egzystencjalne i po jakimś szczególnie szaroburym grudniowym dniu poleciałem do Empiku, żeby kupić sobie jakąś ich płytę, na fali nostalgii za rozsłonecznionymi szlakami górskimi i owszem za Koleż-anką o wodnym przezwisku. Natrafiłem na tytuł „Jednoczas” i z płytą pod pachą zadowolony wróciłem do akademicka. I tu dość szczena mi dość mocno opadła… Bo zamiast puchatych kojących wersów Ziemianina o kamytrzkach przydrożnych, przydrożnych kamytrzkach natrafiłem na skądinąd doskonały numer pt. Jak daleko do Jeruzalem, mówiący o koronie cierniowej, pobiciu pałką, rozczarowaniu niemocą Boga i czekaniu na rynku na to, żeby w takim razie szatan się nami zajął. Tak już zostało do końca płyty - nie przyszło żadne pocieszne pocieszenie oprócz przynaglenia by mimo wszystko wytrwać. Nie to chciałem usłyszeć, ale nie mogłem tego nie docenić.

Teraz wiem, że to była środkowa – najlepsza – część tryptyku opartego na tekstach poety Jana Rybowicza („Dziś kończę 32 lata i jestem zerem. Cześć.”). Mówię, że najlepsza była właśnie płyta „Jednoczas”, bo tam przedostało się najwięcej melodii i tego wcześniejszego soundu (skrzypek Czemplik – bardzo wielka wyobraźnia i gracja, kudos), który – w zestawieniu z tymi posępnymi tekstami – zupełnie nie otulał, tylko nawet dodawał grozy. Ale i na pozostałych dwóch płytach zdarzały się klejnociki, np. tytułowy numer z „Tabletek ze słów”, z przytomną produkcją opartą na subtelnej grze delayami i overdubbami. O właśnie, produkcja… „Jednoczas” wcale nie leży tak daleko od „Luny”…

Żebyśmy się dobrze zrozumieli, nie ma takiej płyty Starego Dobrego Małżeństwa, którą mógłbym w całości połknąć. Wspominam o tym zespole głównie dlatego, że bardzo bardzo podziwiam odwagę Krzysztofa Myszkowskiego. Nie wygląda on na specjalnie sympatyczną osobę, ale ma mój dozgonny szacunek za to, że potrafił – jak sam opowiadał – odejść od łatwizny i rutyny bycia „gwiazdą krainy łagodności”, czego wyrazem było to, że zaczynali koncerty od „cudnych manowców” i wszystko się kręciło w do znudzenia cieplutkim samograju. Za prawdę poszukiwań artystycznych Myszkowski zapłacił i zantagonizowaniem swojej wiernej publiczności w kraciastych koszulach (byłem na koncercie – widziałem) i rozłamem w zespole, który rozpadł się na dwa nowe (SDM + U studni).

W moim pojęciu i tak było warto. „Cudne manowce” i „bieszczadzkie anioły” wydają się być tymczasowym przystankiem w drodze, bardzo lichym przy nieprzychylnych wiatrach i zwalistych niepomyślnościach. Gdy trwa „Ostatnia bitwa” Lewisa i słychać „der Prozess” Armii, nie da się już ot tak sobie „pójść na wrzosowisko”. Dobrze, że i ten zespół stanął na wysokości zadania i zamiast odcinać kupony od młodości pokazał, że ciemności wieku średniego są naturalnym hm prozessem jakiegoś tam rozwoju. Można się przejrzeć w tych trzech płytach, paradoksalnie: odetchnąć i ruszyć do dalszej walki. Kto wytrwa do końca, będzie zbawiony.

Dzisiejszy numer jest przestrogą najpierw dla mnie, potem dla wszystkich facebookowiczów, foroomowiczów i w końcu – na wiwat - dla tych, którzy i tak tego nie przeczytajo ;)

uu

Stój, Halina! - 2016-07-19, 12:01

Spore zaskoczenie, trzeba przyznać - nigdy tego zespołu nie tykałem, bo kojarzył mi się z głęboką żeną, a to co napisałeś brzmi naprawdę zachęcająco. Numer z uu również !
Lodge - 2016-07-20, 10:23

gero 39/40 - Markéta Irglová

Co by tu napisać o ostatnim idolu w życiu? Byłem bardzo dobrym fanboyem, od momentu gdy jej solowa płyta "Anar" olśniła mnie kiedyś w nocy (kiedy byłem złożony jakąś szczególnie kąśliwą grypą i nieszczególnie mogłem oddychać a co dopiero myśleć), poprzez naszą przemiłą korespondencję w priwach na Fejsie, aż po bardzo dobry solowy występ w Poznaniu okraszony ujmującą konferansjerką, która jeszcze raz pokazała mi, że jest rzeczywiście taka jak w swoich piosenkach. Potem ostatni idol w życiu runoł, gdy długo czekałem po koncercie na jakąś rozmowę lub choćby autograf i się nie doczekałem. I bardzo dobrze - już sam fakt, że było to dla mnie nie wiadomo jakie nieszczęście pokazuje jasno, że w moim fandomie było coś bardzo niedomowego i niezdrowego.

Co zatem po tym zostało na dziś. Przepiękny jak dla mnie głos, przekonujący zarówno w rejestrach czysto anielskich, jak i w dołach, dość oryginalne podejście do harmonii wokalnych (zmasowane chórki, które przejmują rolę zazwyczaj wykonywaną przez instrumenty smyczkowe), no i masa pięknych piosenek, w których jest sama anielskość, mimo czasem dużego smutku - Mary, We Are Good, Your Company, Divine Timing, and many many more...

Mar, nie myślę już o Tobie każdego dnia ;) , ale wciąż jesteś dla mnie ważna, mniej więcej tak samo jak Lennon i McCartney. Cieszę się że to znormalniało i mam nadzieję, że kiedyś jednak zaśpiewamy na dwa głosy, jak nie tu, to Ówdzie. Love, ger.

We Are Good

Lodge - 2016-07-21, 10:08

gero 40/40 - Justin Hayward

Pojawia się w tym cylku po raz trzeci - poprzednio jako część składowa Moody Blues i Blue Jays, a teraz niby jako solo - i zdaję sobie sprawę jakie to rozczarowujące... Ale parafrazując podstarzałego rockmana z "Love Actually" zwracającego się do swego manaGera w Święto, mogę powiedzieć, że jak przyjdzie co do czego, to moim ulubionym muzykiem jest [honoris pauza]... on.

Kiedy w liceum i na studiach nagrywałem kasety ze swoimi piosenkami, dla niedościgłych ukochanych, tak się złożyło, że na trzech z nich znalazły się tylko trzy covery - i wszystkie trzy (Songwriter, Lay It On Me, Raised On Love) pochodziły z solowych płyt Justina. Dodajmy płyt, które mnie drażnią natarczywymi żeńskimi chórkami, czasem manierycznością i w których tak naprawdę nie ma nic nowatorskiego, nieprzewidywalnego ani otwarcie ponadczasowego. A jednak znalazłem w nich coś nieodwracalnie mojego, co zrobić ;)

W zeszłym roku - dzięki uprzejmości Witka - poznałem w końcu jego płytę "Moving Mountains" z 1985, która jest dawno out of print i myślałem, że jej już nigdy nie doświaczczę. Pierwsze wrażenie było fatalne - przesolone smyczki nałożone na znienawidzony osiemdziesionowy sound... Ale po kilkunastu przesłuchaniach niektóre numery jednak zaczęły przedostawać się pod skórę i to w takie miejsca, których inni, wiadomo że lepsi, wykonawcy nie są w stanie dosięgnąć. Z jednej strony na pewno żena, a z drugiej bardzo mnie to cieszy, że po tylu latach wciąż nie potrafię rozgryźć najważniejszej rzeczy w tej inspirującej muzycznej maszynerii, jak to NAPRAWDĘ działa, że taki dźwięk wleci co do serca, a taki już nie. Po 40 latach wiem już na pewno, że nie jest to kwestia umiejętności technicznych, choć oczywiście bez nich też nie da rady - same emocje na wieki nie wystarczą. Takie to "little eternal things", mam nadzieję, że nigdy się nie dowiem.

Na poletku rozumowym bardzo dziękuję Justinowi Haywardowi, że w tym gąszczu spraw związanych z muzykowaniem na pierwszym miejscu - jak w tytule swojej pierwszej płyty solowej - zawsze stawiał SONGWRITING, czyli tak naprawdę dar z nieba. Przypomina mi się jego wypowiedź o tym, że pisanie piosenek jest dla niego przeżyciem "religijnym" - nagle na pustej kartce stwarza się coś czego wcześniej nie było. Po prawdzie, wolę wersję przedstawioną przez Budzego w 1998, że się te piosenki nie "stwarza", tylko "znajduje" (dopowiadałem sobie zawsze: "jak grzyby w lesie"), ale generalnie chodzi przecież o to samo, bycie zaproszonym do uczestnictwa w rajskich procesach kustoszowania w Edenie. Ja już wiem co będę robił po śmierci (pozdro Szustak) - pisał kolejne piosenki i może rajska wersja programu Audacity wprowadzi mnie pod jakimś drzewkiem na drugie miejsce po Antonym Filipsie?

No i jeszcze jedna ważna rzecz, którą przejąłem po moim starszym koledze ze Swindon. Bo stylistycznie oczywiście bliżej mi do pastoralnych Floyd, Beatlesów i disco polo (tak tu sprawdzam kto jeszcze czyta), a nie do Justina Haywarda, ale jeśli można mówić o jakiejś "duchowości piosenek", to tu widzę wielki wzór. Oddaję głos Tomaszowi Beksińskiemu: "Na szczęście, panowie Hayward i Lodge wciąż potrafią pisać teksty, które nawet na zdeterminowanej twarzy stojącego pod murem skazańca potrafią wywołać szczery uśmiech... nadziei?" O tak, sprawdziłem to na własnej skórze - nadzieja i tęsknota. Nie da się o nich opowiedzieć lepiej niż w muzyce, będziemy z Justinem dalej próbować.

Who Knows

Lodge - 2016-07-21, 22:47

gero 40/40 - FEJZBUKOWE POTSUMOWANIE + TABELA

Dobiegł końca cykl, którego pisanie sprawiło mi wielką przyjemność, mam nadzieję, że niewiele większą niż tego odczytywanie. Od razu zauważyłem niby oczywistą rzecz - lajki dostawały się wpisom raczej na podstawie tego kogo co lubi, a nie tego co bym ewentualnie napisał. Oczywiście nie mam o to pretensji i tak naprawdę nie mogłem się doczekać kiedy cykl się skończy i będę moog, że tak powiem, panowie podliczyć głosy.

Wiemy jak działa Fejzbuk i te wyniki nie mają żadnego znaczenia statystycznego - tym bardziej są cenne :) A zatem:

1. Armia (28 lajków)
2-3. Beatles + Floyd (24)
4-5. Tomasz Budzyński + Skaldowie (20)
6-7. Moody Blues + Pj Harvey (18)
8. Acid Drinkers (17)
9. Markéta Irglová (16)
10-11. John Lennon + Fleetwood Mac (15)
12-13. Jethro Tull + Doors (13)
14-15. Clannad + Kinks (12)
16-21. ELO + Yes + Genesis + radiohead + Bee Gees + Justin Hayward (11)
22-25. The Cure + Moya Brennan + Nick Drake + Czerwone Gitary
26-30. blur + Byrds + Paul McCartney + Simon & Garfunkel + Stare Dobre Małżeństwo (9)
31-32. Crosby, Stills, Nash & Young + Anthony Phillips (8)
33-36. Hollies + Move + Herman's Hermits + Searchers (7)
37-38. Blue Jays + Supergrass (6)
39-40. Grzegorz Turnau + Blossom Toes (3)

Ciekawe wyniki, hę? Lennon miażdży McCartneya, Turnau dostaje baty, ale już SDM nie, a słoneczna szeździesiona gładko po 7 głosów. Niespodziewanie słabo zapunktowali Simon & Garfunkel, z kolei brawa dla Markéty.

Dziękuję wszystkim, którzy przeczytali choćby jednego posta z cyklu lub oddali choćby jeden głos w tej bądź co bądź mało ważnej celebracji. Specjalne podziękowania dla tych, którzy nie bali się czytać wszystkiego, zwłaszcza dla Pilota, Gravi'ego, Basi i Witka.

Cześć, dzięki!

PS. Gdzieś się musiałem walnąć, bo o Armii pisałem dwa razy, a zatem w tabeli powinło znaleźć się 39 wykonawców. Najprawdopodobniej do czterdziestki weszło 41 podmiotów, cały ja

Stój, Halina! - 2016-07-23, 00:36

Dzięki za cały cykl, Ger! Za pastoralnych Floyd, Beatlesów i disco polo!

Mam nadzieję na kolejne wpisy tego rodzaju i kolejne opowięści na blogu

Lodge - 2016-07-23, 07:58

dzięki, przemyśliwam co by tu dalej pchnąć :)
Crazy - 2016-07-23, 17:08

Cytat:
Mam plan na te wakacje, zeby potem przeczytac od nowa wszystkie 40 i posluchac wszystkich linkow. Chocby taki live Village Green!
A potem zrobic z nich liste, hu hu!

Com obiecał, obiecałem - ale potem podoba mi się myśl, że i ja bym zrobił jakieś 40/40, skoro przecież też zaraz kończę. Może to samo, co Ger, może inne, może w ogóle pójdzie to jakoś seryjnie?

Witt - 2016-07-23, 18:19

Też rozważałem pójście tą drogą, bo to fajne - ale jeszcze się zobaczy. Na razie zacząłem wypisywać wykonawców i stwierdziłem, że 40 to jednak trochę mało. Może trzeba zaczekać do pięćdziesiątki?
geming - 2016-07-24, 21:14

W sensie, że mało napisać 40 razy Jimi Hendrix Experience?
Zgadzam się! Ale nie ma co czekać!

Crazy - 2016-07-28, 22:13

Witt napisał/a:
stwierdziłem, że 40 to jednak trochę mało

no ale widziałeś, Ger wybrnął: zrobił specjalne pozdrowienia dla kilkunastu innych wykonawców i problem z głowy!


Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group