Strona korzysta z plików cookie zgodnie z info.

REMEMBER - jest opcja zmiany ustawien przegladarki :D

The Valley of Oblivion Strona Główna The Valley of Oblivion
The Soundrops official forum

FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy
RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj

Poprzedni temat «» Następny temat
Gero 40/40
Autor Wiadomość
Lodge 
pastoral rocker


Dołączył: 18 Sty 2011
Posty: 2795
Skąd: ęsowany
Wysłany: 2016-04-13, 11:20   Gero 40/40

Od wczoraj wypisuję na Fejsie rzeczy o moich muzycznych inspiracjach. Dość dobrze mi idzie, więc może i tu poprzeklejam, bo przecież nie każdy ma/lubi Fejsa
_________________
what will you do?
I will fight the zając of despair

Maire Brennan
 
 
Lodge 
pastoral rocker


Dołączył: 18 Sty 2011
Posty: 2795
Skąd: ęsowany
Wysłany: 2016-04-13, 11:22   

gero 1/40 - The Beatles

Dziękując Krzysztofowi F-ch za pomysł i przepraszając za to, że go niniejszym powielam, chciałbym również przeprowadzić swoje 40/40, czyli czterdziestu wykonawców, którzy inspirowali mnie przez te pierwsze 40 lat.

Moja lista MUSI zaczynać się od Beatlesów; byli ze mną od zawsze (dzięki, Gerard Nowak senior!), ale nie zawsze miałem z nimi po drodze, z jednej strony od strony artystycznej zawsze czułem bijące z jej muzyki prawdziwe Piękno i prawdziwą radość, od strony duchowej bywało różnie - od bałwochwalstwa po posądzenia o to, że Lennon był wręcz opętany... (do dziś jest mi zresztą bardzo nieswojo jak widzę jak "mówi językami" zapowiadając piosenki na koncertach)

Było nie było, ich harmonie przesiąkły mi do krwi.

W wieku 40 lat mam już dość prawdziwy ogląd własnych umiejętności: jestem bardzo przeciętnym gitarzystą, bywam niezłym wokalistą (jak się dobrze wyśpię i niczym nie zamartwiam), dobrze odnajduję się w songwritingu, ale naprawdę dobry jestem tylko w harmoniach wokalnych - to że od jakiegoś czasu (liceum) z łatwością potrafię dołożyć jak sądzę trafne harmonie do każdej melodii pop-rockowej zawdzięczam po pierwsze Bożemu talentowi, po drugie - im

ladies and gentleman, ulubiony trójgłos pod słońcem:
Because
_________________
what will you do?
I will fight the zając of despair

Maire Brennan
 
 
Lodge 
pastoral rocker


Dołączył: 18 Sty 2011
Posty: 2795
Skąd: ęsowany
Wysłany: 2016-04-13, 11:24   

gero 2/40 - The Moody Blues

Długo przeszukując na różnych taśmach Taty czegoś co by od biedy mogło dorównać Beatlesom, w końcu natrafiłem na piosenkę Legend of a Mind. Mimo że głos Raya Thomasa pada daleko od lennonowskiej jabłoni, w tym nagraniu był dziwnie matowy i Johnowi bliski, przez co trafiał w intuicyjnie pożądane u mnie rejestry.

Ale gdy kiedyś w środku wakacji (pewnie między piątą i szóstą klasą) przebrnąłem przez ponury mellotronowy zastój w trzeciej minucie i dosłuchałem tego utworu do końca, otworzyły się gdzieś we mnie (no właśnie gdzie? w duszy? w duchu? w psyche? w przysacce?) jakieś nowe przestrzenie.

Kiedyś Tom zwrócił mi uwagę na to, że jest coś takiego jak "wewnętrzne pejzaże". Tamten utwór - i później znacząca większość materiału z klasycznych siedmiu albumów - bardzo pomógł mi wydobyć i dookreślić mój wewnętrzny krajobraz, który wtedy najlepiej odbijał się w lasach Puszczy Zielonki i świerkach aż po horyzont na Ziemi Kłodzkiej, czyli tam gdzie nie było opresji szkoły i strachu, tylko niekończące się zielenie, długie dni, błogosławiony bezczas, otwarte przestrzenie pól otoczone ścianą drzew i drogi przesiąknięte radosną tajemnicą: co można będzie odkryć za następnym zakrętem i jaki będzie widok za następnym wzgórzem... Oczywiście to wszystko dośpiewałem sobie (zapewne w harmoniach) już dużo później, ale ziarno zostało zasiane właśnie wtedy, gdy z mellotronowego zastoju w trzeciej minucie wyłoniły się narpiew osławione "mellotron bends" a potem dalekie kunsztowne wielogłosy (czyt. kunsztowne wniebogłosy), niby mówiące o jakimś Timothy Leary'm, ale tak naprawdę opowiadające o Królestwie nie z tego świata, które leży tuż za Puszczą Zielonką, Ziemią Kłodzką, Za Bramką i za piekanką w budce.

W swoich najlepszych latach był to dla mnie najlepszy zespół na świecie - bez wyraźnego lidera, skupiony na tym co chce przekazać a nie na samym sobie i WYRAŹNIE niedorastający do tego co jakimś Cudem wygenerował. I dobrze, no bo jakże to mieć Johna Lodge'a za idola, śmiech na sali (ewentualnie śmiech na salami, gdy się je pizzę słuchając Moody Blues, ale jednak nie polecam, bo to prawie nabożeństwo, hłe hłe).

Mimo że w wielu kwestiach jestem chorągiewką na wietrze, moje hm uczucia do TAMTEGO Moody Blues nigdy się nie zmieniły, choć poza klasycznym okresem w dyskografii musiałem przełknąć duuużo żenady.

PS. Zapraszam w ogóle TAM/TU - jak napisał Justin Hayward we wkładce do solowej płyty: "the view from the hill is lonelier still without you..."

Legend of a Mind

Soundrops play Moody Blues
_________________
what will you do?
I will fight the zając of despair

Maire Brennan
 
 
otoKarbalcy


Dołączył: 19 Sty 2011
Posty: 2270
Skąd: ynawia
Wysłany: 2016-04-13, 15:33   

Chyba wreszcie zacząłem powoli łapać, o co Ci zawsze chodziło z tymi Moody Blues. Zwłaszcza po koncercie w listopadzie - grając i ucząc się tych kilku piosenek, słysząc, jak brzmią, jaką mają siłę. Nie sądziłem, że to powiem, ale nawet dzisiaj ta końcówka Legend to jest dla mnie jeden z najlepszych momentów rocka w ogóle, mega czad!
_________________
Znitrz olimpijski nas prwAdzi
 
 
Stój, Halina!
Wall-R'Us


Dołączył: 08 Cze 2011
Posty: 704
Skąd: Ashbury-Haight
Wysłany: 2016-04-13, 21:51   

Bardzo się cieszę, bo ja niefejsowy, a z przyjemnością poczytam coś więcej!
_________________
When in doubt, relax, turn off your mind, float downstream.

GREETZ FOR THE CROAK'ERS!

 
 
Lodge 
pastoral rocker


Dołączył: 18 Sty 2011
Posty: 2795
Skąd: ęsowany
Wysłany: 2016-04-14, 12:14   

gero 3/40 - Pink Floyd

Pod koniec podstawówki zostałem fanem dwóch zespołów niemal wyłącznie na bazie poświęconych im cyklów artykułów w śp. Magazynie Muzycznym. Po Doors zostało mi bardzo niewiele, trochę sympatii i kilkanaście piosenek, z kolei z Floyd od pewnego czasu jest mi, z braku lepszego słowa, dziwnie. Niby bardzo dobrze znam całą dyskografię (nie licząc ostatniego "arcydzieła"), a jednak nie potrafię załapać na wmuszane mi przez lata zachwyty z fajansu. Co zrobić, muzyka jest jedynie elementem większej całości i na biednym Rodżerze skupiło się moje obsesyjne dążenie do autonomii w myśleniu. Nie moja wina, że często po prostu nie zachwyca, i tyle.

Wbrew obiegowym opiniom nie jest jednak tak, że z defaulta najbliżej mi zawsze do najbardziej niedocenianych albumów. Są zespoły takie jak The Kinks, przy których moje oceny niemal dokładnie pokrywają się z "ustalonym kanonem". A że ulubioną płytą Floyd bywa "More"? Ku wolności wyswobodził nas Chrystus
smile emoticon

Najważniejszy w Pink Floyd jest dla mnie głos Davida Gilmoura i piosenki w stylu "pastoral" z lat 1969-1972. Utwór A Pillow of Winds, w momencie gdy usłyszałem go z płyty winylowej u mojego przyjaciela Marcin Adlera, który mieszkał piętro niżej, pod czwórką (pokazywał mi że sygnał "Teleskopu" pochodzi z poprzedniej piosenki na płycie i jeszcze powiedział, gdy doleciało do Pillow, że "to jakieś słabe" (hehe), a ja nie miałem odwagi zaoponować) zupełnie niepostrzeżenie stał się dla mnie punktem wyjścia i nigdy niedoścignionym celem w moich poszukiwaniach songwriterskich. To było po prostu "ładne", okazało się, że nie bardzo poukładany emocjonalnie chłopiec chce pokazać w swoich piosenkach ŁAD. Ciekawe.

Słowo "pastoral" tłumaczy się niby jako "sielski" czy nawet "bukoliczny", ale te tłumaczenia odzierają oryginalne określenie (natrafiłem kiedyś na nie w magazynie "Mojo" i od razu się zachwyciłem) z TAJEMNICY. Ewentualnie można by mówić o pastwiskach, ale tylko "zielonych". Ciemnozielnych lasach w sierpniu. Tak jak to wyczuł autor niniejszego slajdszoła:

Cirrus Minor
_________________
what will you do?
I will fight the zając of despair

Maire Brennan
 
 
Lodge 
pastoral rocker


Dołączył: 18 Sty 2011
Posty: 2795
Skąd: ęsowany
Wysłany: 2016-04-15, 07:53   

gero 4/40 - ELO

Zespołu Electric Light Orchestra nigdy nie traktowałem do końca poważnie, chyba dlatego, że nawet w jego najstarszych i najbardziej progresywnych nagraniach zawsze słyszałem trochę nieznośnego lukru, który miał im zapewne zapewnić wygodne miejsce na listach przeboyouth. Od płyty "Discovery" było już bardzo nieznośnie, choć znowu "Secret Messages" przyniosły niespodziewane wysokości... Adam Lorenc bardzo lubił - i nawet dziś, gdy się czasem spotykamy, śpiewamy sobie ELO z jego chłopakami, czad jest nieziemski!

Jak na zespół z drugiej linii, Electric Light Orchestra przyniosła dużo niespodziewanych radości, od utworu Tightrope, od którego się dla mnie wszystko zaczęło (to "when I looked around/looked around!" brzmiało tak beatlesowsko, że zakrzyknęłem: "nareszcie!") przez niesłychanie inspirującą swoją bezkompromisowością płytę debiutancką (choć to Roy Wood sprawił, a więc bardziej The Move niż ELO) aż po Concerto For a Rainy Day, niesamowicie malowniczy zakątek na styku rzeczywistości z ułudą. Jednak najbardziej ELO przysłużyło mi się swoimi harmoniami wokalnymi z albumu "Out of the Blue".

Pewnie chciałbym żeby było u nas bardziej podobnie do Moody Blues czy Beatlesów, ale wygląda na to, że powiedzmy najbardziej flagowe harmonie Soundrops najbardziej przypominają właśnie to co na OotB porobili Jeff i Kelly. Kluczowe jest tutaj właśnie to, że wokalistów tylko dwóch, a piętrowe nakładanie bezbrzeżne. Pewnie, że bym chciał żebyśmy zawsze stali prostym trójgłosem Ger + Mrll + Paf, bo magia rozgrywa się zawsze pomiędzy odmiennymi barwami, ale z powodów praktycznych jest to niemożliwe. Pozostaje zatem błogosławieństwo overdubbingu, czyli "system nakładczy", czyli powolne dogrywanie kolejnych pięter wokalnych, najfajniejsza zabawa na świecie.

W linkowanym utworze (dobrze że jest z winyla, znika cała ta serowatość, no wiecie: "cheesiness" ;) ) wokalne wysokości zaczynają się od drugiego refrenu (2'20), gdzie słychać już mocny czterogłos, ale prawdziwy kunszt panowie pokazują trochę dalej, w nieco banalnej melodycznie przyśpiewce "I'm steppin' out, I'm steppin o-o-ut..", opartej co prawda na dość niezwykłej progresji D-fis-G-g. Co ciekawe, dopiero za drugim razem (błogosławione czasy nieznające procedury kopiuj-wklej), dokładnie w momencie 3'13, któryś z wokalistów zawiesza głos na bardzo dobitnej nonie (niezapomniany wieczór, gdy pieczołowicie odsłuchiwałem najpierw ustawienia w lewym kanale, potem w prawym). Początkowo nie mogłem się z tym w ogóle pogodzić, tak bardzo to było niebeatlesowskie, ale gdy w końcu chwyciło (za-chwyciło), zostało mi w rezerwuarze harmonicznych tricków na zawsze. Yeah yeah, gero nie boi się non, nie boi się non stop, nie boi się non stop, bus goes, she stays, love grows, under my umbreella...

To już może ten link, o który nik nie pytau:
STeppin' Out
_________________
what will you do?
I will fight the zając of despair

Maire Brennan
 
 
Lodge 
pastoral rocker


Dołączył: 18 Sty 2011
Posty: 2795
Skąd: ęsowany
Wysłany: 2016-04-16, 07:20   

Gero 5/40 – The Hollies

Z Hollies polubiłem się bardzo wcześnie, już na etapie szukania substytututu dla Beatlesów, chórki w zakończeniu numeru I’m Alive były dla mnie nieledwie olśniewające. Potem nagrałem sobie kilka ich przebojów na kasetę Stilon. A potem na moment zmietli ich Floydzi.

Jednak podczas wakacji między podstawówką i liceum, czyli latem 1991, natrafiłem na jakąś audycję w poznańskim Radiu S, gdzie nadawano, jak się potem połapałem, obszerne fragmenty płyty „Butterfly”. O rocku ów, kiedy w Radiu S (!) leciały w całości (!!) album-tracks (!!!) Hollies (!!!!). Do tego prowadzący miał niemiecką wersję CD, która z głupia frant zawierała podwojoną piosenkę Elevated Observations, najpierw w wersji z przyspieszoną codą, a potem zaraz bez przyspieszenia. Tak też to sobie nagrałem na kasetę TDK, nie mając pojęcia jaki to rarytas.

Tak się złożyło, że owe Elevated Observations, zupełnie nieznany numer drugorzędnego zespołu z nurtu wesołej szeździesiony, paskudnie zresztą wyprodukowany, znakomicie łączył rozbudowane harmonie wokalne i rozłożone akordy gitary akustycznej wołającej: „pastoral!” do nieba. Nigdy mi się tego nie udało przeprowadzić tak zgrabnie i niezobowiązująco jak tutaj koledzy z Manchesteru. Pomijam już przesłanie utworu , które niechybnie sprowadza się do wzięcia LSD i wejścia na górę, zdrówka życzę, ale te dalekie wokalizy po słowach „ego is dead”, poszatkowane bardzo czujną grą Bobby’ego Elliotta (to był perkusista, jakie miał aksamitne uderzenie w werbel!) zamaskowują wszelkie głupoty w tekście. Czasami twórcom piosenek zadaje się pytanie jaki klasytrzny numer wszechświata chciałbyś był napisać, baby, otóż ja właśnie Elevated Observations i jedną B-side Radiohead. Skromność kominiarza. Pr Państwa, oto link:

Elevated Observations

Na tym jednak historia się nie kończy. Wiadomo jak łatwo popaść w tanie nostalgie, jakie to wtedy były fantastycznościowe czasy gdy wszystko tak bardzo aż obchodziło, że aż listy ulubionych piosenek Hollies się pisało. Teraz też są piękne czasy, gdy na potęgę wydaje się wznowienia płyt i boksy rozszerzone o niepublikowane jeszcze w latach 90-tych kawałki, chyba że na bootlegach, ale umówmy się: o tym, że mógłbym mieć bootlega Hollies po raz pierwszy w życiu pomyślałem sobie tworząc ten wpis. Zatem niedawno wydany przekrojowy box przyniósł wcześniej niepublikowane nagrania z 1968 roku, kiedy kończył się już czas Grahama Nasha w Hollies. Zadziwiające jest to, że targany nieporozumieniami zespół był w stanie nagrać utwór tak wręcz natchniony jak Tomorrow When It Comes. No trochę tu Allan nie wyciąga odważnego refrenu na wysokim A, ale po prawdzie oni zawsze trochę nieczysto śpiewali, nawet jak na liberalne standardy wykonawcze lat 60-tych. No i super, jest w tych niesięgnięciach pełno życia, a barwa trójgłosu Clarke-Nash-Hicks i tak jest dla większości ich kolegów po fachu niedościgniona.

Szkoda tylko, że Allan tak bardzo forsował gardło, że już na początku lat 70-tych jego potężny mosiężny głos (zawsze pewnego rodzaju niedosięgły ideał, jak wspaniale on do końca wyzyskiwał wszystkie ‘–ayyy’ …) zaczynał słabnąć, co słychać już w niezapomnianym The Air That I Breathe, wielka szkoda.

Tomorrow When It Comes
_________________
what will you do?
I will fight the zając of despair

Maire Brennan
 
 
Lodge 
pastoral rocker


Dołączył: 18 Sty 2011
Posty: 2795
Skąd: ęsowany
Wysłany: 2016-04-17, 10:23   

gero 6/40 - Yes

W pierwszej klasie liceum kupiłem sobie kasetę "Fragile", wybrałem ją znowu pod wpływem cyklu w "Magazynie Muzycznym", tym razem autorstwa Tomasza Beksińskiego. Na pierwszy ogień poszedł zatem wielki hit Roundabout, który w ogóle mi się nie spodobał. Wokalista śpiewał w jakimś chorym eunuchowatym rejestrze, brzmienie było duszne, a melodia wydawała mi się błaha. Do dzisiaj numer niespecjalnie poważam, ale wtedy myślałem, że właśnie straciłem z trudem wysupłane na kasetę dziesięć czy dwanaście tysięcy...

Na szczęście nie wyłączyłem kasety nawet przy niespecjalnie porywającej przeróbce utworu Brahmsa, bo już przy We Have Heaven zaczynałem ten zespół rozumieć. Jeszcze musiałem trochę się przyzwyczaić do barwy głosu wokalisty, ale South Side of the Sky i tak mnie już zrównało z ziemią.

Do dziś, choć z pewnymi wątpliwościami, album "Tales From Topographic Oceans" pozostaje dla mnie "najlepszą" płytą wszechczasów, choć przecież tyle na niej nieudanych, śmieciowych minut. Przekonuje mnie jednak cudowna wolność bijąca od tego konceptu (można zagrać sobie wszystko co się chce,a i tak wejdzie na pierwsze miejsce list LP!) , jak również - przy całej tej anarchii - mimo wszystko misterność formy, bo przecież w Oceanie Czwartym pojawiają się odnośniki do Oceanu Pierwszego, i tak dalej. Tak naprawdę kapitalne są dla mnie pierwsze dwa. Pamiętam jak kiedyś Wojciech Mann naśmiewał się w Trójce z fanów, którzy "te nudne przecież suity znają na pamięć" No dobrze, I'm Joey, and I'm disgusting.

Oczywiście nie po drodze (czasami bardzo nie po drodze) jest mi z duchowością Jona Andersona, ale po tych wszystkich latach wciąż budzi we mnie dużo szacunku i wręcz tkliwości, mimo że Rickowi Wakemanowi wyrwało się kiedyś, że gdyby Jon nie był tak bogaty, to zostałby pewnie zamknięty w klinice psychiatrycznej... Ja jednak nie potrafię przejść obojętnie obok utworu, który zaczyna się od słów: "ziemia, na której tu stoję jest święta..." Nie wiem wprawdzie dlaczego pozwolili, żeby płyta "Magnification" brzmiała tak płasko jakbym ją nagrywał na kompie w Audacity, ale album i tak mnie bardzo poruszył, chciałbym być w takiej formie po 60-tce (oł, to już blisko ;) )

Give Love Each Day

Jako główny utwór chcę jednak tu przekleić Heart of the Sunrise. Jak wiadomo, jestem melodykiem i harmoniki kręgarz, więc mało mnie tak naprawdę obchodzi sekcja, byleby werbel brzmiał naturalnie i perkusista nie grał za bardzo "do tyłu"... W tym numerze jednak sekcja jest równie ważna jak natchniona melodia i ognista gitara, znam na pamięć wszystkie przejścia na werblu i gdybym był perkusistą, to bym tylko ten numer grał

Dialog sekcji z melotronem od 0'30 niesamowity. Jeśli ktoś nie lubi kontratenorowego śpiewania, to proszę zostać, wokal wchodzi dopiero od 3'40

Heart of the Sunrise
_________________
what will you do?
I will fight the zając of despair

Maire Brennan
 
 
otoKarbalcy


Dołączył: 19 Sty 2011
Posty: 2270
Skąd: ynawia
Wysłany: 2016-04-18, 11:13   

Przyjmuję zakłady, że następne będzie Blur. Albo Freddie And the Dreamers. Lub Herman's Hermits. Albo Queen. :mrgreen:
_________________
Znitrz olimpijski nas prwAdzi
 
 
Lodge 
pastoral rocker


Dołączył: 18 Sty 2011
Posty: 2795
Skąd: ęsowany
Wysłany: 2016-04-18, 12:23   

W miarę chronologicznie leci, więc jeszcze nie czas na Blur i na Freddiego (od Dreamers, bo Queen chyba do 40-tki nie wejdzie) Następne będzie istotnie Herman's Hermits, ale ciekawe czy zgadniesz, Paf, co będzie potem. To znaczy dziewiątki pewnie nie, ale dziesiątkę pewnie tak.

Na razie siódemka - The Move

Jakimś cudem Marcin posiadał na winylu holenderską składankę "Fire Brigade" - kiedy się zaprzyjaźniliśmy i zaproponował, że może mi coś ze "swoich" (czyli taty i brata) płyt przegrać na kasetę, jedynym zespołem z wykrzyknikiem na mojej liście był Move, po tym jak nagrałem sobie jeszcze na szpulowca Taty cztery piosenki nadane w Trójce i nie mogłem wręcz się oderwać od Flowers in the Rain... Na składance od Mara było 12 piosenek wyłącznie autorstwa Roya Wooda, od baroque popu do korzenny, sabbathowy hard-rock, cóż za rozrzut stylistyczny!

Pośrodku liceum zaczęła mi opadać euforia związana z zalewem pirackich/niepirackich kaset na rynku - zacząłem raczej zauważać ilu ważnych zespołów nie można na tych kasetach uświadczyć... Na szczęście pewnego dnia pojawił się u nas na Poddaszu nowy narzeczony przyjaciółki moich rodziców: Herbert, który mieszkał w Niemczech i nazbierał ze szejset płyt. Zobaczył moją ścianę obwieszoną Lennonami, Haywardami i Gilmourami i przegadaliśmy o muzyce cały wieczór. Po jakimś czasie znalazłem w skrzynce paczuszkę, a w niej cztery kasety głównie z muzyką Roya Wooda: Move, Wizzard i solo...

Akurat trafiło to na moje wiosenne przebudzenie ze snu w przełomowej dla mnie drugiej klasie, kiedy to mieliśmy nowego, kapitalnego Wychowawcę i jeszcze przerabialiśmy Romantyzm i jeszcze się po raz pierwszy tak zakochałem, że były pewne nadzieje... Wręcz czułem jak rozrasta mi się zarówno mózg, jak i tajemne przestrzenie w klacie. Pierwszym utworem z paczki, który odsłuchałem było I Can Hear the Grass Grow i zdecydowanie mogłem się odnaleźć w tym kpiarsko-mistycznym tekście, bez żadnych zresztą drugich planów narkotycznych, serce wyrywało mi się na wierzch i to był najlepszy narkotyk.

Po wielu latach doceniłem w końcu niewiarygodny talent songwriterski Roya Wooda, który przejawiał się właśnie niesłychaną łatwością pisania urokliwych, nieco dziwacznych, ale też niesłychanie melodyjnych klejnocików, tak na raz-dwa, na pstryknięcie palcami i jeden zamaszysty ruch krótko-pisu... Niepotrzebnie moim zdaniem poszedł potem za głosem ambicji i od drugiej płyty zaczął te swoje trzyminutowe arcydziełka rozdymać do prog-rockowych proporcji. Po co, skoro i tak najlepszy był w melodiach? No nic, przynajmniej na single zostawiał sobie i nam krótsze formy i rzadko zawodził... Być może najlepszym singlem ever jest dla mnie Chinatown, już z okresu schyłkowego, gdy i Roy, i Jeff pochłonięci byli projektem Electric Light Orchestra...

Wtedy jednak, wiosną 1993, najwięcej radości przyniósł mi o dziwo przydługawy cover. Piosenka nazywała się Fields of People i olśniewała mnie od pierwszej sekundy rozbuchanego wstępu na gitary akustyczne i mniej rzucające się w ucho elektryki...To był prawdziwy wybuch radości, świetnie komponujący się z tym co działo się u mnie w środku. Hippiesowski tekst był już wprawdzie przestarzały w momencie wydania płyty "Shazam!", ale te zaklęcia, że "things will have to change" robiły na mnie wielkie wrażenie. No i to: all at once the world begins to love again... U mnie na pewno! No i dobitny głos Carla Wayne'a, czasem podwojony, czasem podbity zespołowymi harmoniami, ale wszystko jakieś takie odlecone, bez ładu i składu w aranżacji, z jakimiś rzucanymi nie wiadomo dla kogo uwagami i śmiechami. Po prostu bardzo dobrze animowana piosenka :)

Pamiętam jak dzwoniłem do Adama i odtwarzałem mu to przez telefon. Co za czasy...

Fields of People
_________________
what will you do?
I will fight the zając of despair

Maire Brennan
 
 
otoKarbalcy


Dołączył: 19 Sty 2011
Posty: 2270
Skąd: ynawia
Wysłany: 2016-04-18, 14:20   

Lodge napisał/a:
ciekawe czy zgadniesz, Paf, co będzie potem. To znaczy dziewiątki pewnie nie, ale dziesiątkę pewnie tak


Genesis pewnie ta 10? A 9 to Syd Barret? Nie, to za wcześnie. No chyba nie Stones, czy napomknięci już tu Dorsi...? E, nie. To może Simon z Garfunklem.
_________________
Znitrz olimpijski nas prwAdzi
Ostatnio zmieniony przez otoKarbalcy 2016-04-18, 14:23, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
otoKarbalcy


Dołączył: 19 Sty 2011
Posty: 2270
Skąd: ynawia
Wysłany: 2016-04-18, 14:23   

Już wiem - dziewiątka to oczyiście Elvis ;)
_________________
Znitrz olimpijski nas prwAdzi
 
 
Lodge 
pastoral rocker


Dołączył: 18 Sty 2011
Posty: 2795
Skąd: ęsowany
Wysłany: 2016-04-18, 14:52   

Simon z Garfunkelem powinni już być, ale teraz nie mam na nich fazy, więc zapomniałem :/ może wrócą przy innej okazji

Genesis jak już to też później...

Dziesiątka to zespół, którego zaczołem słuchać tylko i wyłącznie, bo Aneta lubiła, czyli...?
_________________
what will you do?
I will fight the zając of despair

Maire Brennan
 
 
Witt
arcy


Dołączył: 20 Sty 2011
Posty: 1801
Skąd: śąę
Wysłany: 2016-04-18, 15:32   

The Cure?
_________________
Słowianie na mchu jadali
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group