Strona korzysta z plików cookie zgodnie z info.

REMEMBER - jest opcja zmiany ustawien przegladarki :D

The Valley of Oblivion Strona Główna The Valley of Oblivion
The Soundrops official forum

FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy
RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj

Poprzedni temat «» Następny temat
Gero 40/40
Autor Wiadomość
Lodge 
pastoral rocker


Dołączył: 18 Sty 2011
Posty: 2795
Skąd: ęsowany
Wysłany: 2016-04-18, 16:39   

wygrał pan totka

James Totka
_________________
what will you do?
I will fight the zając of despair

Maire Brennan
 
 
otoKarbalcy


Dołączył: 19 Sty 2011
Posty: 2270
Skąd: ynawia
Wysłany: 2016-04-18, 20:37   

Ło kurde. Nie zgadłbym, nawet o nich nie pomyślałem
_________________
Znitrz olimpijski nas prwAdzi
 
 
Lodge 
pastoral rocker


Dołączył: 18 Sty 2011
Posty: 2795
Skąd: ęsowany
Wysłany: 2016-04-19, 10:33   

gero 8/44 - Herman's Hermits

"Przy Hermansach natrafiamy, kochani, na bardzo prostą trudność...", jakby powiedział pewien BACZNY obserwator. Otóż dzisiaj wszyscy wiedzą, że momentami to takie disco-polo last 60-tych i trudno się z tym nie zgodzić, mając w pamięci usznej takie potworki jak Je suis Anglais, czy Best Song Everest Łamane Przez Best K2 Magnifique mojego Szanownego Szwagra - Oh Mister Porter. Równocześnie jednak spod ich palcy wyleciało dużo dźwięków bardzo pięknych i mógłbym wymienić kilkanaście piosenek - najczęściej smakowicie zaaranżowanych przez niejakiego Johna Paula Jonesa na pokraczny zespół beatowy and kwartet smyczkowy - których nie zamieniłbym na żaden utwór z pierszej płyty... a może lepiej nie...


W każdym razie wszystko co najlepsze w dyskografii Herman's Hermits można znaleźć na wydanym w 1967 roku - tylko w USA czemuś - uroczym albumie "Blaze" spod znaku pop-psychodelii. I ten album został mi zesłany z Niemiec, akurat wtedy, gdy wszystko się tak poukładało, że miałem wrażenie, że już wyżej być nie może.. Gdzieś pośrodku płyty znajduje się numer Don't Go Out Into the Rain, który znałem już z taśm Taty i którego ostatnia zwrotka była ważnym elementem w procesie zszywania się światów dźwiękowych i okołozielonych, najlepiej jakoś ten utwór wypadał mi w głowie na tle lasów za oknem pociągu z Wrocławia do Poznania. Z kolei pierwszy numer Museum to po prostu czysta radość w oparach olejków eterycznych, których czerwiec 1993 mi nie skąpił. A jak to jest zagrane (przez muzyków sesyjnych, wiadomo...), co za przejścia na werblu.... Good job, 'Erman.

Blaze
_________________
what will you do?
I will fight the zając of despair

Maire Brennan
 
 
Lodge 
pastoral rocker


Dołączył: 18 Sty 2011
Posty: 2795
Skąd: ęsowany
Wysłany: 2016-04-20, 12:23   

gero 9/40 - Drzewko Tull

Tym razem kupując pierwszą kasetę nie znałem ani jednej nuty granej przez zespół, tylko wkładkę z najnowszego wtedy "Tylko Rocka". A tak naprawdę do szalonej inwestycji zakupu dwóch kaset w ciemno przekonała mnie gościnna wypowiedź jednego z polskich muzyków, który stwierdził, że wyobraża sobie że muzycy zespołu Jethro Tull "...śpią po lasach przykryci dębowymi liśćmi... bo to są krasnoludy!" Piętnaście lat później - na autostradzie ze Szkocji do Anglii zresztą - miałem się dowiedzieć, że te słowa wypowiedział Tom Budzyński, z którym miałem jeszcze później zaszczyt wystąpić. Ale wtedy, pod koniec drugiej klasy liceum, nie słuchałem żadnej polskiej muzyki - jeśli już to na swój ulubiony polski numer wybrałbym zapewne "Czekam na twój przyjazd", zaaranżowany zresztą pod dużym wpływem Jethro.

Padło na "Songs From the Wood" i "Minstrela", okładka tej pierwszej płyty do dziś pozostaje jedną z moich ulubionych. Początek tytułowego numeru mnie wręcz olśnił, zwłaszcza passus o "love from the fields", ale potem nie bardzo moglem się odnaleźć w tych syntezatorowych pojedynkach... Tak zresztą miało być już zawsze, prawie każda płyta Jethro Tull zawiera elementy mnie wprost urzekające, ale też pełno niby zawrotnych, a tak naprawdę mętnych wstawek instrumentalnych, w których czuję się nieprzyjemnie zagubiony. Traf chciał, że "Songs from the Wood" miał się stać soundtrackiem do nieprzyjemnych wydarzeń nad Jeziorem Wilcze, co też nie poprawiało sytuacji, choć te słodkie momenty bardzo mnie inspirowały i nawet wyrobiłem sobie zaśpiew a la Ian Anderson - bardzo w sumie niebezpieczne, jeśli weźmiemy pod uwagę to jak skończył jego głos. Czy to tylko pokłosie śpiewania gardłem, czy rock'n'rollowego stylu życia (pod który notabene Anderson nie do końca się podczepiał). Ian stoi w jednej linii z Allanem Clarkiem z Hollies i Gallagherem z Oasis - kiedyś mosiężne, no właśnie: gardłowe, głosy teraz zawisły na haczyku jak zużyte trampki piłkarza kończącego karierę. Wielka szkoda.

Jedyny album Drzewko Tull, który łykam (niemal) w całości to "Benefit", trzecia poznana przeze mnie płyta zespołu, która dał mi dużo ukojenia tej ciężkiej jesieni po ciężkim lecie 1993. Zwłaszcza bardzo moodybluesowy numer Inside, z kapitalnym tekstem (w tej słynnej wkładce z TR inny muzyk stwierdził, że teksty Andersona są najbardziej inteligentne w angielskim rocku, coś w tym jest) i dziwnie kanciatym fletem, nie tak wirtuozerskim jak zazwyczaj, ale bardziej pastelowym, rozwieszającym pejzaże na ścianie pokoju (ducha).

Inside
_________________
what will you do?
I will fight the zając of despair

Maire Brennan
 
 
Lodge 
pastoral rocker


Dołączył: 18 Sty 2011
Posty: 2795
Skąd: ęsowany
Wysłany: 2016-04-21, 11:26   

gero 10/40 - The Cure

Z kolei zespołu The Cure zaczęłem słuchać tylko dlatego, że był to ulubiony zespół mojej love i nieudolnie główkowałem w te mniej więcej pędy: nauczę się grać jakiś ich numer na gitarze i tak ją że tak powiem odzyskam. Do prywatnej mitologii przeszły wahania czy kupić sobie tę kasetę "Boys Don't Cry" czy nie - A CO JEŚLY TAM NIE MA HARMONII WOKALNYCH? Salonomowe rozwiązanie: poszedłem do Empiku i zajrzałem do jakiejś biografii Cure, uff, jest drugi mikrofon na scenie! (Bardzo zresztą się na nim zawiodłem, na całej płycie niemrawe dwugłosy pojawiły się może w trzech numerach na zasadzie przygodnego koloryzowania poszczególnych linijek..)

Pierwsze wrażenie było bardzo srogie - jakie to brzydkie! Chropawe gitary, brak jakichkolwiek ornamentów, wyzywająco niechlujna dykcja wokalisty... Najgorszy był ten numer "no [wszystko] - no people", z którego bardzo szydziliśmy z Pawłem i nawet zrobiliśmy "barokowy" cover... Na szczęście byłem już wtedy na profilu humanistycznym i mogłem sobie jednak dopowiedzieć: "taka po prostu kochani poetyka jakby..." Przetrwałem kilka odsłuchów i nagle poczułem, że te trzepakowe inkantacje zaczynają mnie niesamowicie wciągać, trochę otwierając mnie na to czym do tej pory gardziłem: codzienność - szare podwórka, boisko na Odzieżówie, poobdzierane z tynków budynki na Starym Mieście, stal na niebie, rzeczywistość... "Winter... the water colours... shades of grey...", otóż to.

W tamtym czasie tak bardzo nie mogłem sobie z sobą poradzić, że zacząłem prawie codziennie chodzić wieczorem na msze, tłumacząc sobie, że to wcale nie dlatego, że wracając do domu mogę nieskrycie przejść pod jej oknami... W tym samym czasie w szkole gardłowo odkrywaliśmy z Triangelsami estetykę absurdu pod nazwą Suchar i z pasją budowaliśmy jego teoretyczne założenia, przy okazji zdobywając coraz większy rozgłos w szkole, o co nie było trudno z takimi dużymi ego ;) no i przyznajmy z takimi fajnymi trójgłosami, których The Cure powinno się od nas uczyć na tajnych kompletach w galeryjce LOMM. Na szczęście ten rozdźwięk między walczącym Sucharem a cichymi Eucharystiami bardziej mnie bawił niż frapował, a po prawdzie nawet nie zauważyłem że "coś jest nie tak", zresztą wszystko było tak naprawdę "tak", tylko na zrozumienie tego potrzebowałem wielu lat.

Naturalną koleją rzeczy kupiłem sobie kilka kolejnych kaset Cure i jeszcze trudniej było mi przez nie przejść, zwłaszcza że syntezatory zawsze kojarzyły mi się z plastikiem a już osiemdziesionowy werbel automatycznie zabiera jakiejkolwiek piosence dwie gwiazdki. Na dłużej została ze mną - obok debiutanckiej - w zasadzie tylko płyta "Seventeen Seconds" i tego Robertowi Smithowi nigdy nie zapomnę, ta muzyka nie była jakoś wielce obłędna, ale działała po prostu jak tabletka przeciwbólowa. Odhumanizowane aranżacje mroziły nastoletnie rozpacze i można było biec po następne śmiechy, jak to zostało napisane w jakimś suchym dramacie: "młody gitarzysta Trianglesów ucieka przed młodzieńczymi rozczarowaniami w związek z czym." :)

W At Night dwugłosy dochodzą niemal do dziesięciu procent śpiewania!

At Night
_________________
what will you do?
I will fight the zając of despair

Maire Brennan
 
 
geming
złe nagłośnienie


Dołączył: 18 Sty 2011
Posty: 273
Skąd: spod puszki
Wysłany: 2016-04-21, 21:15   

Ale petarda te wpisy :)
_________________
Zapraszam:

http://wmigthegig.com/
 
 
Lodge 
pastoral rocker


Dołączył: 18 Sty 2011
Posty: 2795
Skąd: ęsowany
Wysłany: 2016-04-22, 09:48   

wielkie dzięki, Maczku!

gero 11/40 - Justin Hayward & John Lodge

Tuż przed zmianą prawa autorskiego, w lutym 1994, zdążyłem się jeszcze załapać na postkomunistyczne kuriozum pod nazwą PRZEGRYWALNIA PŁYT. W punkcie na Taczaka znalazłem i solowe albumy Haywarda i Lodge'a, na które nie miałem co liczyć, że zostaną wydane na hehe oficjalnych kasetach, no i - szczęśliwy traf - także na ich wspólne dzieło, które od pierwszych dźwięków gitary akustycznej Justina co tu dużo mówić powaliło mnie.

Niby to było to samo co w Moody Blues, ale jednak nie. I na pewno nie chodzi o to, że nareszcie Hayward miał zespół z prawdziwym perkusistą, ani przejmujące partie oboju w This Morning, ani nawet o to, że partie mellotronu zostały zastąpione prawdziwym kwartetem smyczkowym. Muzyka Moody Blues pozostała najlepszą na świecie, ale tutaj poczynania rozciągnięte zostały w kierunku wręcz namacalnej Nadziei, która porwała mnie w taki wir, że na długą chwilę wydawało się, że sytuacja się zmieni i rzeczywiście było o włos.

Muzyka jednak nie ma takiej mocy i chwała jej za to. Ale już samo to, że jeden z dwóch najmniej porywających okresów w roku, bure przedwiośnie, nagle nasycił się wyrazistymi, tłustymi kolorami i że wróciły prawdziwe a nie wysilone radości, sprawia że do dziś nie przechodzę obok tej płyty obojętnie. Nawet gdy sam muszę przyznać, że bywa przeładowana aranżacyjnie i, no... czasem zbyt przesympatyczna, pozostaje tą jedną płytą, która dała mi w życiu najwięcej dobra.

I dopiero od tamtego czasu Justin Hayward - oprócz tego, że był ulubionym wokalistą (i nadal jest, mimo że dzisiaj słyszę, że technikę ma niezbyt, co z tego) - stał się moim ulubionym SONGWRITEREM. Tak jakoś od środka, no bo te jego piosenki nie są ani jakoś wielce oryginalne, ani olśniewające, a wszystkie jego solowe płyty są tak nierówne, że błogosławiony jest guzik "skip". A jednak gdy wysyłałem różnym dziewczynom kasety z moimi autorskimi już nagraniami, po latach zauważyłem, że jakoś tak wyszło, że zawsze musiał być tam dołożony (dołomęża?) jakiś jego numer solowy. Jakoś pokrętnie trafia w moją duszę.

This Morning
_________________
what will you do?
I will fight the zając of despair

Maire Brennan
 
 
Lodge 
pastoral rocker


Dołączył: 18 Sty 2011
Posty: 2795
Skąd: ęsowany
Wysłany: 2016-04-23, 10:29   

gero 12/40 - genesis

"Can you tell me where my country lies...?" - to były pierwsze słowa na mojej pierwszej kasecie Genesis i trzeba przyznać, że ten zespół miał niebywałe szczęście do niesamowitych początków płyt - bo przecież jest jeszcze mellotron w Watcher of the Skies, świetliste półtony w Dance On a Volcano, "looking for someone"...

W długiej karierze Genesis można łatwo wydzielić co najmniej sześć różnych etapów, z których tylko dwa ostatnie nie są dla mnie ekscytujące (jakoś z Rayem Wilsonem, mimo prób z obu stron (bo raz przechodził moją ulicą, hehe) ostatecznie nie zaklikało...) W sumie najwięcej sentymentu mam do wszem i wobec pogardzanego pierwszego etapu, czyli nagrań ze szkoły średniej, z Anthonym Phillipsem jako de facto liderem. Gdy byliśmy w Marii Magdalenie, nasz poziom techniczny niemal dorównywał umiejętnościom kolegów z Charterhouse i do dziś do płyty "From Genesis To The Revelation" wracam z wielkim bananem na mordzie, bo to są przepiękne piosenki (co z tego, że zbyt lekkie na tagzwany prog) wykonane z nieziemskim zapałem, który zdarza się tylko na debiutewnych płytach.

Najwięcej ognia dolała do mnie jednak płyta Wind and Wuthering, której poznanie zbiegło się u mnie z moimi pierwszymi Roratami u Dominikanów, można powiedzieć, że przez cały grudzień 1995 miałem wielki górek estetyczno-liturgiczny, za który przyszło mi później - jak łatwo przewidzieć - srogo zapłacić, ale i tak było warto. W najlepszych momentach płyty W&W słyszęto co na Topograficznych Oceanach - wolność artystycznego wyboru, nikt nie wie co zdarzy się za następnym zakręt(as)em melodii, ale cokolwiek się stanie, na pewno będzie to zgodne z nadrzędną myślą całej płyty. Jedno jednak różni dzieło genesis od dzieła Yes - przebrzydły rok wydania. To już jest rok 1977 i cała płaszczyzna soniczna nie wiedzieć czemu przeniosła się nieco w górę, ku świstającym plastikowym treblom syntezatorowym. Peterze Gabrielu, czemuś nie odszedł rok wcześniej, jak zamierzałeś, wtedy wydanie W&W zmieściłoby się jeszcze w roku 1976 i nikt nie pomyślałby o zdjęciu ciemnego płaszcza częstotliwości...

Muszę jeszcze wspomnieć o czwartym okresie w działalności Genesis, czyli "zostało ich tylko trzech, ale jeszcze nie zaczęli grać czystego popu (tak, wiem że wysmakowanego...)" Nie wiem który to zawetował wejście piosenki Evidence of Autumn na płytę "Duke", zdaje się że to sam Naczelny Banks stwierdził, że numer brzmi zbyt archaicznie. I dobrze mu tak! Tylko że przez swój status strony B i kawałka, który jest tylko na niektórych wersjach płyty "Three Sides Live", utalentowane palce klawiszowca nie zaznały tym razem zasłużenogo blasku reflektorów. Na szczęście niektórzy z nas (popaczył zdumiewająco w lustro) nie dowierzajo yoko-kanonom i układają sobie a muzom listy alternatywne, na których Evidence of Autumn jest od razu po Dancing with the Moonlit Knight (o, a jednak lubi tego Gabriela!)

Evidence of Autumn
_________________
what will you do?
I will fight the zając of despair

Maire Brennan
 
 
Witt
arcy


Dołączył: 20 Sty 2011
Posty: 1801
Skąd: śąę
Wysłany: 2016-04-23, 23:00   

Ciekawe kiedy będzie Chumbawamba? :)
_________________
Słowianie na mchu jadali
 
 
Crazy


Dołączył: 14 Lut 2011
Posty: 2076
Wysłany: 2016-04-24, 11:50   

Nie przeczytałem wszystkich dokładnie, dokładniej zaś te ostatnie (ale też zespoły więcej mi tu mówiły). Trzy luźne komentarze:

1.
Lodge napisał/a:
Queen chyba do 40-tki nie wejdzie

Lodge napisał/a:
9/40 - Drzewko Tull

Zabawne, nigdy bym nie wpadł na to, że możesz mieć Jethro wyżej od Queen. Pomyślałbym, że oba zespoły trafiają do Ciebie bardzo-miejscami i nie-bardzo-całościowo, ale obstawiłbym, że jednak wolisz Queen. Z Tobą to nigdy nic nie wiadomo ;)

2.
Lodge napisał/a:
prawie każda płyta Jethro Tull zawiera ... (...) Jedyny album Drzewko Tull, który łykam (niemal) w całości to "Benefit"

Na Benefit otworzyłeś mi oczy i wdzięczny jestem za to (nawet wczoraj przesłuchałem dwa razy z rzędu, rozumisz to?!). Ale w sumie nie wiem, co nie pasującego Ci zawiera taki Stand Up?

3. pierwsze wrażenia z The Cure miałeś widzę podobne do moich, tylko u mnie nigdy nie stało się to moją estetyką, choć wiele rzeczy bardzo polubiłem.
za to:
Lodge napisał/a:
Odhumanizowane aranżacje mroziły nastoletnie rozpacze

jest pięknym paradoksem! U mnie też nie działa to w tę stronę i chyba dlatego nigdy nie pokochałem zimnych fal (na nastoletnie rozpacze wolałbym se puścić Hello Lionela Richie :mrgreen: ), ale bardzo mi się podoba takie ujęcie sprawy!

4. Genesis zaczęło się od Land of confusion!
 
 
Lodge 
pastoral rocker


Dołączył: 18 Sty 2011
Posty: 2795
Skąd: ęsowany
Wysłany: 2016-04-24, 11:58   

dzięki za komentarze :)

to, że jeden wykonawca wejdzie do 40-tki, a inny nie, nie oznacza że ten pierwszy jest wyżej... założenie było takie, żeby bardziej pokazać listę inspiracji, niż listę Top40. O ile wybrałbym Jethro nad Queen, to jednak na pewno byłoby u mnie Queen nad Turnauem, który zapewne zaraz się znajdzie w 40/40 - po prostu Queen mnie nigdy bezpośrednio nie zainspirował, a może jeszcze inaczej - w odróżnieniu od Turnaua, poznałem Queen w takim momencie rozwoju estetologicznego, że zniknął w gąszczu Muwów i Yesów i nie za bardzo mam co o nich pisać osobistego

jeśli chodzi o Stand Up, to wyraźnie różni go od Benefitu mniejsza dbałość o melodie i ornamenta

teraz napiszę od razu za Ciebie odpowiedź:
PLWAM NA WASZE ORNAMENTA!!!
_________________
what will you do?
I will fight the zając of despair

Maire Brennan
 
 
Witt
arcy


Dołączył: 20 Sty 2011
Posty: 1801
Skąd: śąę
Wysłany: 2016-04-24, 12:13   

Lodge napisał/a:
teraz napiszę od razu za Ciebie odpowiedź:
PLWAM NA WASZE ORNAMENTA!!!


Chętnie poczytałbym Waszego wspólnego bloga typu call and response!
_________________
Słowianie na mchu jadali
 
 
Crazy


Dołączył: 14 Lut 2011
Posty: 2076
Wysłany: 2016-04-24, 12:18   

ale po co od razu wspólnego? Ger doskonale radzi sobie sam z kolami i reponsami :D

(co napisawszy, opanował mnie apetyt na kola, najlepiej cherry)
 
 
Lodge 
pastoral rocker


Dołączył: 18 Sty 2011
Posty: 2795
Skąd: ęsowany
Wysłany: 2016-04-24, 13:27   

gero 13/40 - Skaldowie

Na Skaldów załapałem się przez co tu dużo ukrywać Prześliczną Wiolonczelistkę... Kupiłem sobie pierwszą z brzegu składankę, żeby móc w skrytości przed domownikami i kolegami z zespołu rozniecać przy tej piosence niewczesne marzenia... Pech chciał, że te greatest hits okazały się jakimiś pokracznymi brzmieniowo re-recordingami z lat 90-tych, prawie że zraziłem się po tym do zespołu na amen...

I wtedy, wiosną 1996, w jakiś niedzielny wieczór natrafiłem w Trójce na audycję prowadzoną przez Grzegorza Wassowskiego. Było to podsumowanie głosowania słuchaczy na najlepszą piosenkę Skaldów i gdy włączyłem radio, akurat leciał numer Między nami morze, który zdecydowanie przymusił mnie bym dobrze nadstawił ucho. Ucieszyłem się, że to dopiero środek audycji i jesteśmy w środku drugiej dziesiątki, bo leciały takie kolosy, że już przy następnym numerze włączyłem nagrywanie. No, niektóre rzeczy mi się mniej podobały, ale to, że miałem zamiar NAPRAWDĘ słuchać jakiejś polskiej muzyki zakrawał u mnie na cud. Doszło do zapowiedzi prze pierwszym miejscem i pomyślałem sobie smutno: "aaa, na pewno wygra Wiosna". Nacisnąłem jednak RECORD i prawie uszy wyszły mi na wierzch, bo zamiast spodziewanego riffu a la Day Tripper, usłyszałem niesamowicie kojące, "stojące w powietrzu" dźwięki fortepianu, a potem zwrotkę z niesamowicie świeżą progresją akordową (jak to ktoś powiedział: "ten bemol jest fenomenalny...") i niesamowicie misterny pod względem harmonii wokalnych refren. Okazało się, że był to wprawdzie rzeczywiście Top30 Skaldów, ale obejmujący TYLKO lata sześćdziesiąte.

Tak poznałem utwór "Cała jesteś w skowronkach" i to w wersji radiowej, którą - być może na "prawie pierwszego przesłuchania" - wolę o wiele bardziej od w moim mniemaniu przeprodukowanej wersji studyjnej. Rozumiem, że chórek śpiewa "tłiii...", jak ptaky, ale wolę zwykłe "aaa..." z wersji radiowej, w której też smyczki są tak wciśnięte w tło, że słychać w sumie samą - nomen omen - wiolonczelę, harmonie nie są sztucznie podwojone i cały numer oddycha przestrzeniami pól, a w wersji studyjnej orkiestra wali mi się na głowę... Te wczesne odsłuchy dodały mi niesamowitej otuchy, gdy wiadomo było że nie ma co liczyć, ale co ważniejsze okazało się, że polskie piosenki mogą rozszerzyć wewnętrzne pejzaże o barwy dla anglosasów niedostępne. Choć od razu muszę dodać, że większość tekstów wciąż raziła mnie sztucznością środków piosenkopoetyckich...

Od razu kupiłem sobie jakieś prawdziwe "Greatest Hits" z epoki i tam wręcz powalił mnie numer Na wszystkich dworcach świata, który sprawił, że ja - człowiek absolutnie niewizyjny - zacząłem wyobrażać sobie niesamowicie otwarte przestrzenie, które obwarowane są mgliście drzewami, które "jak obłoki stoją białe jak śnieg", a wszędzie pobłyskują dalekie linie trakcyjne i niekończące się tory. Na "udającą stukot kół" sekcję nie zwróciłem wtedy uwagi, ale na falsetowe harmonie już bardzo tak. No i to niepokojące ostinato gitary (jak przeczytałem ostatnio we wkładce, grane przez Jacka Zielińskiego, szok)...

Potem była kaseta "Ballady", a na niej znalazłem numer, który powalił mnie jeszcze bardziej. Do dziś, od pierwszych dźwięków sfuzzowanych skrzypiec elektrycznych (czy one nie są czasami przepuszczone przez głośniki Leslie?), przez masywne hammondy, oszczędną, ale bardzo trafną melodię, po wręcz niesamowitą grę perkusisty, wszystko mnie tu porywa. Ciekawa jest w tym kontekście sprawa chemii między muzykami, określana przez zachodnią literaturę słowem "camaraderie" (w przypadku Skaldów polskie "braterstwo" może być mylące), urzeka mnie, że w tym numerze napisanym i zaśpiewanym przez basistę Konrada Ratyńskiego, bracia Zielińscy przycupnęli na drugim planie w zaszczytnej ale ukrytej roli akompaniatorów - ich masywne chórki (chóry!) pod koniec utworu są niesamowite!

Do dzisiaj - m.in. dzięki prześwietnym wydawnictwom Kameleon Records - wciąż odkrywam nowe karty w historii zespołu - urzekające dwugłowy w środkowej części Malowanego dymu, zawrotne żonglowanie rockowymi podgatunkami w Juhas zmarł, urzekające klimaty moodybluesowe w utworze Coraz większe oczekiwanie, albo pastoralne poblaski w Wolne są kwiaty na łące. Ale jednak przeklejam - z wrzuty pl., ale obciach, proszę przesłuchać i pobiec po płytę- numer Ratyńskiego, który zresztą może być podręcznikowym przykładem tego co może zdziałać znający się na swoim fachu producent i realizator. Ta obłędna dla mnie wersja pochodzi z sesji w NRD,a na oryginalnej wersji płyty "stworzenia świata część druga" niby ta sama aranżacja i te same wstawki, ale nic się nie klei, bębny jak pudełka, wokal wywalony do przodu jak na akademii, wstyd...

Miłość przez wieki się nie zmienia
_________________
what will you do?
I will fight the zając of despair

Maire Brennan
 
 
Lodge 
pastoral rocker


Dołączył: 18 Sty 2011
Posty: 2795
Skąd: ęsowany
Wysłany: 2016-04-25, 13:49   

gero 14/40 - Grzegorz Turnau

Usłyszałem o nim w liceum, niektóre dziewczyny z klasy się nim zachwycały i Adam Lorenc dostał zadanie opracowania jakichś jego utworów. Dał mi do posłuchania fragment na słuchawkach - akurat wybrzmiały słowa "proporzec pamięci" i jakaś niemal progresywna zagrywka fortepianu. Nie był to jeszcze dobry czas na niego, ale pokiwałem głową z uznaniem. Tym bardziej, że w tym czasie ukazał się w naszej gazetce "Stańczyk" wywiad z nim by Ewa Gostkowska​, w którym pokazał się z bardzo bezpretensjonalnej strony ("Ulubiona własna piosenka?" "Zawsze ta ostatnia..." No jasne!)

Na drugim roku studiów, gdy trwała moja ultra faza odrzucenia wszelkiej muzyki rockowej, nadszedł dobry czas na Grzegorza Turnaua, lubiła go taka dziewczyna, o którą się wtedy starałem, więc buch!, kupiłem sobie pierwsze dwie kasety i jeszcze pożyczyłem trzecią (wtedy to była cała jego dyskografia, właśnie miał wydać płytę "Tutaj jestem", która jak moi znajomi dłudzy i szerocy - nikomu jakoś nie podeszła, hehe ) Niektóre numery bardzo mi się podobały, na inne bardzo się zżymałem, ale generalnie bardzo podobało mi się jego lawirowanie między klimatami "piwnicznymi" a bezwstydnie popowymi, gdy tylko za bardzo zbliżył się do któregoś z tych dwóch brzegów, momentalnie traciłem zainteresowanie. (Jego beatlesowskie sympatie odkryłem zanim usłyszałem na koncercie jego polską przeróbkę Jealous Guy - prawie tak fajną jak nasza - zdradził się bardzo kunsztownym kupletem własnego autorstwa, który do dziś jest moim ulubionym nawiązaniem do Beatlesów w piosence: "bo przecież każdy ma swój kawałek NOCY/PO CIĘŻKIM DNIU, zamyka wreszcie oczy") Bardzo podobała mi się za to ewolucja brzmieniowa na jego płytach - gitara akustyczna na debiucie brzmiała straszliwie już dla moich studenckich uszu, ale im dalej w lazł, tym więcej było subtelnych zabaw efektami stereo, drugich i trzecich planów...

Z kolei miałem z Turnauem jeden problem że tak powiem ultymatywny: zupełnie nie odnajdywałem siebie w tekstach. Wiadomo, niektóre były bardzo kunsztowne, inne raziły pretensjonalnością (tu sobie radziłem dorzucając do linijki "implikacje i przenikanie..." własny dośpiew: ".. w banie"), ale te wszystkie światy "na rybiookich wsparte kołach" były mi absolutnie obce. A potem wyszła płyta "Ultima" i wydawało się, że już się zupełnie rozjechaliśmy.

I wtedy ukazał się album "Nawet", który nie wiedzieć czemu bardzo mi przypadł, nie w całości, ale w przeważającej części. Nie, wiedzieć czemu: tym razem bardzo dobrze zrozumiałem o czym jest mowa. Mimo że w 2002 roku miałem dopiero 26 lat, jakoś przejąłem się konceptem bycia "na połowie czasu", a cóż dopiero u progu czterdziestki. "Jaki sens tego co dotąd się stało? Jaki sens tego co dotąd się stało?" Nie od razu ten numer do mnie trafił, z początku wydawało mi się, że piosenka nie uniosła ciężaru tekstu i wolałem czarowność numeru Różo wiatrów, różo losu, niesamowite przestrzenie w Szukaj przygody (to chciałem przekleić, ale na jutubie jest jakaś niemrawa wersja) czy rubaszny sensualizm numeru Sancho (jakie tam są partie wokalne (!) - "za życia piję... za zdrowie życia..."). Ale w końcu się przetarło... "W życia wędrówce na połowie czasu/przede mną światłość i we mnie światło" - podoba mi się, że do tych słów album "Nawet" wcale nie dochodzi prostą egzaltowaną ścieżką, tylko niezbyt chlubnymi zawirowaniami ("straciwszy z oczu szlak niemylnej drogi..."), no niestety...

Na połowie czasu
_________________
what will you do?
I will fight the zając of despair

Maire Brennan
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group